wtorek, 9 czerwca 2015

Żarówki i przyprawy

Mt 5, 13-16

"Jezus powiedział do swoich uczniów: «Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie.»

Wystarczy mała szczypta soli by potrawa zmieniła smak. Jak coś gotujemy to wiadomo, że przychodzi moment, że trzeba to doprawić, trzeba nasypać soli, pieprzu, przyprawy do kurczaka.. Potrawy bez tych dodatków nie mają sensu, nie mają smaku tak samo jak przyprawy nie mają sensu bez potraw. 
Ta Ewangelia przekazuje nam kilka bardzo ważnych rzeczy chociaż nie jest sama w sobie długa. 
Postaw się dzisiaj w roli soli. To po pierwsze. Ale niekoniecznie takiej w solniczce co stoi i jest bezużyteczna. Skoro masz być, przepraszam, JESTEŚ solą to masz czemuś służyć. 
Ten świat jest jedną wielką potrawą i żeby to danie miało jakikolwiek sens, cokolwiek znaczyło, było "nadające się do spożycia" potrzebne są przyprawy. Ty jesteś potrzebny/a. Chrześcijanie są przyprawami dla świata. To Ty, będąc uczniem Chrystusa masz czerpać sól od niego i być nią, doprawiać resztę świata by stawał się lepszy, "zjadliwy". Jeżeli bowiem masz w sobie sól, jeżeli jesteś solą a jej nie używasz, czyli nie używasz miłości do naprawiania świata jaką dał Ci Jezus jesteś po prostu nieużyteczną białą grudką na dnie solniczki, która sama w sobie nic nie może zrobić. 
Zauważ też, że sól kiedy zostaje dodana do jakiejś potrawy kompletnie traci swoje właściwości, traci swój kształt, zatraca siebie, roztapia się. Przestaje być "sobą". Żeby móc doprawić, ulepszyć, wzmocnić Chrystusowy smak świata musisz się w nim roztopić. Musisz dać wszystko z siebie, żeby przekazać to co masz za zadanie przekazać. Nie możesz się bać poświęceń, nie możesz się bać krzyży, utraty siebie. Jezus bowiem mówi: "Sprzedaj wszystko", "Zaprzyj się samego siebie" i w końcu "Chodź za mną". Nie możesz się bać rozpuścić dla świata. Masz mu dać wszystko z siebie co tylko możesz, oddać wszystko co otrzymałeś/aś od Boga, żeby posolić świat, doprawić danie. Nie bądź nieużytecznym ziarenkiem na dnie, poświęcaj się, roztapiaj, każdego dnia, tak jak Jezus oddał wszystko z miłości do Ciebie tak teraz ty nie obawiaj się utracić siebie dla Jezusa i dla świata. 
Chrześcijanie są przyprawami świata. Ty masz nadać mu smak. W imię Boże.
Po drugie. Postaw się w roli żarówki. Jeżeli czujesz, że nosisz w sobie Boże światło, że jesteś żarówką która chce świecić na świat nie zamykaj się, nie chowaj pod kocem i nie piszcz, że nie dasz rady, że to za dużo. Nie wmawiaj Bogu, że ma posłać kogoś innego, bo On chce Ciebie! On do Ciebie przychodzi i mówi "no wyłaźże stamtąd i chodź, nie marudź. Ciebie chcę". On nie wybiera uzdolnionych, tylko uzdalnia wybranych. Wystarczy, że wyjdziesz spod koca, zechcesz iść w Jego imię, nawet jeżeli jesteś totalnie przepaloną żarówką i wiesz, że do niczego się nie nadajesz to On dobrze wie jak złączyć Ci wszystkie druciki, żebyś mogła/mógł świecić najjaśniejszym blaskiem WASZEGO WSPÓLNEGO światła. Decydując się na pójście za Jezusem nie reprezentujesz już tylko Jego światła, decydując się na wyjście spod koca stajecie się jednością. To jest wasze światło. On wchodzi w Twoją duszę i wtedy to nie ty żyjesz tylko On w Tobie. Nie bój się zatem. Nawet jeżeli wszystkie Twoje obwody są spalone i nie świecisz - wszystko co musisz zrobić to wygramolić się i wyszeptać nieśmiało: "chcę". On resztę zrobi za Ciebie.
Masz być solą i światłem. Czyli wszystkim tym co nadaje smak, rozprasza ciemność, co daje życie, co niesie Jezusa.

PAX!

niedziela, 17 maja 2015

Kamyki

Dzisiaj mamy niedzielę Wniebowstąpienia Pańskiego. Niesamowite święto kiedy to Jezus w sposób najbardziej spektakularny potwierdził, że jest Bożym Synem. Wrócił tam, skąd przyszedł by przygotować nam miejsce, byśmy wkrótce mogli do Niego dołączyć. Nawet sobie nie wyobrażamy co On przygotował dla tych, którzy Go kochają.

Słowo na dziś pochodzi z Ewangelii wg. św. Marka.

Mk 16, 15-20

"Jezus powiedział do swoich uczniów: «Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. Tym zaś, którzy uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić będą; węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą, i ci odzyskają zdrowie».
Po rozmowie z nimi Pan Jezus został wzięty do nieba i zasiadł po prawicy Boga. Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły."

Nie mogłam się nie podzielić swoimi rozważaniami na temat tej Ewangelii ponieważ stała się dla mnie absolutnie niezwykła. Co tydzień na spotkaniach wspólnoty KSM w piątki czytamy Słowo z niedzieli i rozważamy je, by chwilę później się tym podzielić. To co miało miejsce na spotkaniu w tym tygodniu dla mnie osobiście było totalnie niesamowite. 
Na początku rozważań nie mogłam się skupić, uprzednio nieco się zdenerwowałam przez co było trudniej wpuścić Ducha Bożego do serca. Miałam nie dzielić się wtedy Słowem bo wydawało mi się, że nic absolutnie dzisiaj do mnie nie dotarło. I wtedy jeden z moich przyjaciół z KSM powiedział jedno zdanie, zdaje się najprostsze słowa, które potraktowały mnie podobnie jak piorun... Nie mogłam przestać o tym myśleć i to właśnie zdanie stało się podstawą do moich rozważań.

"Zastanów się jaka jest Twoja wiara.
Czy taka, żeby góry przenosić, czy tylko kamyk z podwórka?..."

Ten totalnie niesamowity obraz został w mojej głowie i nie dawał mi spokoju. Zawsze zastanawiałam się nad moją wiarą. Nad tym czy jest mocna, czy jest silna, czy jest taką, w której mogłabym szukać ratunku i ostoi. Czasami wydaje mi się, że jak najbardziej tak. Że z wiarą mogę wszystko i że Pan Bóg to jest w ogóle taki kozak i mistrz. Ale potem przychodzą te takie niefajne momenty. Te, w których wszystko się wali, takie w których nic nie idzie - ani modlitwa, ani medytacja Pisma ani kompletnie nic. Siedzisz jak taki suchar i masz wszytko gdzieś. Ani krzty w Tobie miłości. I myślę, że większość z nas ma o wiele więcej takich właśnie dennych momentów w wierze. Jak się wtedy trzymać? Właśnie... Jak się trzymać skoro nie ma czego? Jak wytrwać kiedy już nie wierzysz w nic? Może to i będzie banalne co teraz powiem.. Ale najwięksi święci przeżywali miliony takich momentów. Nie tylko takich sucharowych, ale wręcz takich, że kompletnie ich odrzucało od modlitwy. I oni pokazali genialny sposób na to: walka. Jeżeli walczysz, jesteś zwycięzcą. Bóg wie, że sami w życiu nie wygramy, wie że jesteśmy słabi i bez Niego za cholerę nie damy rady. Ale czasami On testuje nas właśnie takimi momentami, żebyśmy czasem za bardzo nie pomyśleli, że jesteśmy święci. Że dajemy sobie radę. Pozwala upadać, żebyśmy mogli wyciągnąć do Niego dłoń i krzyknąć: "Bez Ciebie nie dam rady! Ratuj!" I wtedy przychodzi i nas podnosi. Kojarzy mi się to z obrazem małego dziecka, które próbuje wejść na pierwszy stopień schodów. I podnosi te grubiutkie nóżki, łapie się rączkami i zapiera i ciągle wywraca. Ale próbuje i próbuje i próbuje się wspiąć, nie daje za wygraną. A rodzic stoi i patrzy uśmiechając się pod nosem z miłością, lekkim rozbawieniem.. Ale dziecko się nie poddaje, ciągle próbuje się wspiąć i próbuje i próbuje... Rodzic w końcu, po jakimś czasie się zlituje na tym biedactwem, wstanie, weźmie dzieciaka na ręce i wniesie po tych schodach na samą górę. Tak samo jest z nami. Musimy próbować, non stop próbować, żeby Bóg mógł przyjść i wsadzić nas na sam szczyt. 
Zastanawiam się jaka jest moja wiara... Zastanawiam się nie raz czy dam radę chociaż ten kamyk z własnego podwórka wynieść a co dopiero góry przesunąć. Ale nie przesuniemy góry jeżeli uprzednio nie nauczymy się wywalać kamyków. Skup się dzisiaj na wszystkich swoich kamykach, w Twojej głowie, Twoje kamyki na Twoim podwórku, takie, które możesz wywalić tylko przy użyciu wiary. Nie zamachuj się na górę jeżeli nie dajesz rady z kamykiem. Najpierw małe kroki.
Pan Jezus w dzisiejszej Ewangelii pokazuje nam etapy, wszystko musi nastapić po kolei. Tak samo jak w życiu nie można od razu z przedszkola iść na maturę tak samo i w wierze. Jezus nie obiecuje, że będziemy wyrzucać duchy, mówić językami, uzdrawiać chorych itp. na samym początku drogi. On najpierw mówi: idźcie i głoście! Przyjmijcie chrzest, UWIERZCIE! A potem czekajcie na znaki. Najpierw musisz przejść piekielnie trudną drogę "wtajemniczenia", musisz Mu bez końca zaufać, musisz Go głosić a potem upominać się o "supermoce". Wszyscy chcą takich znaków Bożej obecności a zapominają o kolejności. Bo popatrz... Gdyby bez odpowiedniego "wprowadzenia" Jezus uczyniłby Cię takim herosem to czy w ogóle byś o Nim pomyślał/a? Oczywiście, że nie. Często zapominamy o tym w czyje imię idziemy. Zapominamy, że to wszystko ma być On. W naszym ciele, przez nas, ale to wszystko On. A nie my. Najpierw musimy się nauczyć odpowiedniej perspektywy, że to nic nie jest naszą zasługą, że to wszystko przez Niego. Najpierw musimy wywalić milion kamyków, żeby się zabrać za góry. 
Nie wszystko na raz. Zaufaj Mu. Poczekaj. Wierz tylko.

PAX!

sobota, 16 maja 2015

Zstąpienie. Słuchamy.

Kochani, dzisiaj chcę wam pokazać coś a raczej kogoś kto mówi dużo ładniej i mądrzej ode mnie.
Dzisiaj zamiast czytać moje rozważania proszę, posłuchajcie Jego.
Jako, że trwamy w Nowennie przed Zesłaniem Ducha Świętego - coś na czasie.
Nawet dla tych, którzy jeszcze Boga nie znają, a może i szczególnie dla nich.

http://188.165.20.161/langustanapalmie/Nowenna.Zeslanie.Odcinek2.mp3

Owocnego słuchania.

PAX!

czwartek, 14 maja 2015

Miłość a przyjaźń a pycha a .. wybór?

J 15, 9-17

Jezus powiedział do swoich uczniów: «Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej. Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał, aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali».

Mówi się, że przyjaciele to taka rodzina, którą wybieramy sobie sami. Przyjaciele to niesamowita radość w naszym życiu. Nikt nie mógłby normalnie funkcjonować nie mając choćby jednej osoby, którą mógłby opatrzyć etykietką "przyjaciela". Bez nich nie da się żyć. Sama na własnej skórze się o tym przekonałam. Mając najwspanialszych przyjaciół pod słońcem, możesz być najwspanialszym człowiekiem. A nie ma lepszego i wspanialszego przyjaciela nad Jezusa Chrystusa. On sobie wybrał mnie za przyjaciela, mnie, Ciebie. Wiesz co to oznacza? Że nas traktuje tak, jak rodzinę, którą wybieramy sobie sami. Że chce się czuć najbardziej szczęśliwy przy nas, najbardziej szczęśliwy kiedy się z nim spotykamy, pewnie, że czasem się pokłócimy.. Ale prawdziwi przyjaciele zawsze do siebie wracają. Przyjaźń przetrwa wszystkie próby, bo nie chodzi o to żeby być nierozłącznym ale o to, żeby rozłąka nic nie zmieniła. 
Teraz zadaj sobie pytanie: Czy naprawdę traktuję Jezusa jak swojego najlepszego przyjaciela? Czy aby na pewno cieszę się na spotkanie z nim tak samo jak na spotkanie z tymi ludzkimi przyjaciółmi? Czy przypadkiem nie jest tak, że idę na to spotkanie z przymusu, z obowiązku? Czy zawsze chcę się z nim spotkać? Jeżeli nie... To pomyśl jak to zmienić. Jak odnaleźć pełnię radości? To proste - żeby to zrobić trzeba odnaleźć przyjaciół. I teraz patrz... On tam na Ciebie czeka. I tak bardzo chce się z Tobą zaprzyjaźnić. Pozwolisz Mu na to?
On pokazał jak Cię kocha. Jak wielkim jesteś dla Niego przyjacielem. Oddał za Ciebie życie! A nie ma większej miłości od tej gdy ktoś  życie oddaje za przyjaciół swoich. A Ty? Jesteś w stanie oddać za Niego życie? Oddać je za rodzinę... Może i tak. A za alkoholika pod sklepem, w którym też mieszka On? Jak kochasz? Skoro nie jesteś w stanie oddać życia... Ba.. Nawet nie chce Ci się pomodlić, wziąć do ręki Pisma Świętego, pójść na Mszę gdzie On chce się z Tobą spotkać. Może czas, żebyś zaczął/zaczęła się cieszyć z Jego obecności? Może czas, żebyś dał/dała Mu coś z siebie? Przyjaźń wymaga zaangażowania dwóch stron. On oddaje Ci wszystko. A Ty.. Jesteś w stanie oddać Mu choć trochę?

Druga sprawa, która mnie poruszyła w tym słowie to to jak bardzo Jezus dotyka w tym słowie mojej pychy. "Nie wyście Mnie wybrali, ale ja was wybrałem." To bardzo uderza moją pychę, moje "jestem najmądrzejsza". Często wydaje się nam, a szczególnie ludziom blisko Kościoła, że głosimy Jezus, który jest naszym Panem i Zbawcą, bo myśmy tak wybrali i tak mówimy, bo tak zadecydowaliśmy. Jasne, mamy głosić Jezusa. Ale zastanowić się najpierw po co my to robimy. Czy ja idąc mówić o Jezusie nie widzę bardziej siebie niż Jego? Czy na pewno idę mówić, że On jest najważniejszy, najcudowniejszy i to wszystko On? Czy idę mówić o tym, tylko dlatego, że chcę by na mnie popatrzono, by mnie zauważono, by powiedziano: "patrzcie jak mądrze mówi, wybrał Jezusa i Ten tak wspaniale go prowadzi...". A guzik prawda! Naprawdę myślisz, że mógłbyś wybrać Boga? Że jesteś na tyle wielki i potężny że MÓGŁBYŚ WYBRAĆ BOGA? Od razu Ci odpowiem, że nie. Nie możesz zrobić nic podobnego. To On wybiera, wybiera i uzdalnia. Jeżeli chcesz iść i głosić to idź i głoś! Ale pamiętaj po co to robisz. Nie stawiaj siebie przed Niego, oddaj Mu Jego należne miejsce. Nie będziesz Bogiem. Pamiętaj Kogo głosisz. Nie siebie. Tylko Jego. On ma być centrum!

PAX!

środa, 13 maja 2015

Z dnia na dzień

Słowo na dziś: J 16, 12-15

"Jezus powiedział do swoich uczniów: «Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi»."

Chcemy wiedzieć wszystko. Zawsze. Chcemy wiedzieć jaka jutro będzie pogoda, kto wygra wybory, jakie będą wyniki losowania LOTTO, czy on/ona nas kocha czy może chociaż się podobamy. Chcemy wiedzieć skąd się wzięło to czy tamto, jak funkcjonują nasze ciała, natura. Chcemy wiedzieć wszystko. A najbardziej - co nas czeka. Co nas spotka jutro, pojutrze, za rok, cztery, dziesięć, pięćdziesiąt. Chcemy wiedzieć jak się potoczy nasze życie a nawet - kiedy umrzemy. 
A Jezus z dzisiejszej Ewangelii jasno daje nam do zrozumienia, że nie tędy droga. Nie da się w jednej chwili pojąć wszystkiego, rozplanować swojego życia i być pewnym, że tak właśnie będzie. Nie da się zrozumieć wszystkiego na raz. Nie da się wszystkiego przewidzieć i wszystko wiedzieć. I dzięki Bogu. Pomyślałeś/aś sobie kiedyś co by było gdyby człowiek znał całe swoje życie sekunda po sekundzie? Niektórzy mogą mi powiedzieć, że byłoby fantastycznie, ale czy na pewno? Pomyśl, wiedziałbyś/wiedziałabyś o każdej swojej porażce, o każdej katastrofie, o każdym bólu a nawet znał/a godzinę swojej śmierci. Nie byłoby szansy na zaskoczenia, niespodzianki, małe radości, coś co w życiu jest najpiękniejsze - niepewność. Taka piękna niepewność tego czy nie zaskoczy mnie deszcz, czy za chwilę się wydarzy coś cudownego - czy wręcz przeciwnie - okropnego. 
Nie bylibyśmy w stanie znieść całkowitej świadomości. Myślę, że większość z nas w takim przypadku po prostu, nie oszukujmy się, popełniłaby samobójstwo. Bo już nie byłoby po co żyć, skoro wszystko wiadomo, skoro właściwie nie mam wolnej woli bo wiem wszystko co ma się wydarzyć i wszystkie decyzje prowadzą nieodwołalnie do takiego stanu rzeczy.
Kochani, nie chciejmy wiedzieć wszystkiego, powariowalibyśmy. 
Twoim zadaniem na DZISIAJ jest żyć pięknie, dobrze, zgodnie z sumieniem, po prostu kochać!
Może zabrzmi to banalnie, ale żyj tak jakby jutra miało nie być, bo tak naprawdę nie wiesz ile czasu zostało Tobie i Twoim bliskim. Nie wiesz czy jutro spotkacie się w takim samym składzie. I to jest właśnie piękne. Bóg przez tą niepewność jutra uczy nas maksymalnego wykorzystywania każdej chwili życia. Duch codziennie będzie do Ciebie przychodził i będzie codziennie dawał Ci siłę na ten jeden, konkretny dzień, żebyś zrobił wszystko co w Twojej mocy by uczynić go wspaniałym.
Nie bój się żyć "na spontanie". Nie licz tylko na siebie i na swoje siły. Duch przyjdzie i poprowadzi Cię. Bądź spokojny i nie martw się o jutro. Nie wiesz czy takie będzie. Ciesz się tym co dostałeś dzisiaj. Obudziłeś się tego ranka! To jest wystarczający powód do radości.

PAX!

wtorek, 12 maja 2015

Nie-strata

Przepraszam za długą nieobecność. To wszystko przez fakt, że zdawałam matury i nie miałam czasu na pisanie bloga, dlatego medytacja z tamtych dni zostanie tylko w moim sercu.

Dzisiejsze słowo pochodzi z Ewangelii wg. św. Jana (J 16, 5-11)

"Jezus powiedział do swoich uczniów: "Teraz zaś idę do Tego, który Mnie posłał, a nikt z was nie pyta Mnie: "Dokąd idziesz?" Ale ponieważ to wam powiedziałem, smutek napełnił wam serce. Jednakże mówię wam prawdę: Pożyteczne jest dla was moje odejście. Bo jeżeli nie odejdę, Pocieszyciel nie przyjdzie do was. A jeżeli odejdę, poślę Go do was. On zaś, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie. O grzechu - bo nie wierzą we Mnie; o sprawiedliwości zaś - bo idę do Ojca i już Mnie nie ujrzycie; wreszcie o sądzie - bo władca tego świata został osądzony."

Boisz się prawdy? Boisz się straty? Ta Ewangelia jest dla Ciebie. Dla każdego - bo każdy z nas się tego boi.
Zobacz pierwszą sprawę w tej Ewangelii. Doświadczenie straty jest nieuchronnie wpisane w nasze życie. Nie da się tego uniknąć choćbyśmy nie wiem jak się starali. Budujemy sobie świat złożony z naszych bliskich, rodziny, przyjaciół.. Często budujemy sobie plany, niejednokrotnie złudzenia. Tworzymy sobie własny świat utkany z różnego rodzaju pragnień, z tego co mamy, co posiadamy i czego panicznie boimy się stracić. Dopóki nie pytamy Jezusa o zdanie panuje pozorny spokój. Mamy wszystko, żyjemy tak we własnej, niepodległej harmonii. Nie pytamy Go o to co planuje dla nas, dla siebie w naszym życiu bo boimy się odpowiedzi. Tak jak Apostołowie. Boimy się usłyszeć coś co zmąci naszą małą mętną wodę życia. Boimy się Jego słów, dlatego tak często Go odrzucamy, idziemy własną drogą, jesteśmy daleko. Ze strachu. Po prostu dlatego, że Jego odpowiedź mogłaby niekoniecznie zgodzić się z naszymi wyobrażeniami świata, niekoniecznie Jego wola i Jego pomysł na nasze życie pokrywa się z tym co sobie sami stworzyliśmy. Wolimy żyć w ułudzie, pozornym bezpieczeństwie i szczęściu niż usłyszeć od Jezusa: "No to teraz coś stracisz". 
Boisz się usłyszeć, że Jezus może Ci coś odebrać. A On często pozwala coś tracić, coś nam zabiera. Dlaczego? Nie dlatego, że jest wrednym ironistą i zabiera nam nasze pragnienia. Nie. Zabiera nam to po to, by czegoś nas nauczyć, by w miejsce tego co zabrał dać nam coś stokroć cenniejszego. Coś co przyczyni się do naszego dobra, naszego rozwoju, rozwoju naszej miłości a także naszego zaufania w Jego decyzje. Strata do której przyczynia się Jezus Chrystus NIGDY NIE JEST STRATĄ. On bowiem daje w zamian coś równie cennego, coś pięknego. Niesamowitego.
Zapowiadając uczniom swoje odejście zaznacza im, że to tylko dla nich czysty zysk, nie strata. Apostołowie są smutni, że On mówi im takie rzeczy, że chce ich zostawić. Ale dopóki sam nie odejdzie to Duch Święty nie może na nich zstąpić. Strata zamienia się w zysk.
Jeżeli pozwolisz dzisiaj Jezusowi coś sobie zabrać gwarantuję Ci, obiecuję, że wkrótce to co postrzegasz jako stratę wcale nią nie będzie. Jutro właśnie to coś przez co dziś płaczesz Jezus może zamienić w Twoje źródło pocieszenia. 
Dopóki będziesz się kurczowo trzymać tego co masz, jeżeli się zaprzesz, nie spojrzysz głębiej, nie pozwolisz Mu czegoś sobie odebrać to na zawsze zostaniesz na powierzchni. Nigdy nie otrzymasz więcej. 
Dla uczniów pozorna, ludzka strata Jezusa jest tragedią ponieważ dopiero teraz zaczynają widzieć kim tak naprawdę On dla nich jest. Lęk straty może spowodować, że docenimy to co mamy, to co mieliśmy.Właśnie dlatego Jezus pozwala nam upadać. Żebyśmy z jeszcze większą radością Go odnajdywali, żebyśmy, będąc daleko, docenili to jak szczęśliwi byliśmy będąc blisko. Zobacz ile tracisz oddalając się od Niego. Doceń to że Go masz.
Nie rozpaczaj, jeżeli coś Ci zabiera. Obiecuję Ci, że jutro w to miejsce dostaniesz więcej niż mógłbyś/mogłabyś sobie wyobrazić.

PAX!

czwartek, 30 kwietnia 2015

Większy

J 13, 16-20

"Kiedy Jezus umył uczniom nogi, powiedział im: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Sługa nie jest większy od swego pana ani wysłannik od tego, który go posłał. Wiedząc to będziecie błogosławieni, gdy według tego będziecie postępować. Nie mówię o was wszystkich. Ja wiem, których wybrałem; lecz [potrzeba], aby się wypełniło Pismo: Kto ze Mną spożywa chleb, ten podniósł na Mnie swoją piętę. Już teraz, zanim się to stanie, mówię wam, abyście, gdy się stanie, uwierzyli, że JA JESTEM. Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto przyjmuje tego, którego Ja poślę, Mnie przyjmuje. A kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał»."

Po prostu niesamowity obraz. Jezus najpierw się uniża - myje uczniom nogi jak niewolnik a potem mówi że jest Bogiem i Panem, JA JESTEM. Nazywa siebie po imieniu. Nie siedzi razem z nimi, pokazuje im, że jest wielki właśnie przez to, że się uniża. Nie mówi im o swoim Bóstwie na początku. Najpierw im służy, jakby to było pierwsze i najważniejsze a to, że jest Synem Boga było na dalszym miejscu. I tu nam pokazuje po części co mamy robić my. Jeżeli będziemy postępować tak jak On, widząc to jak On to zrobił - będziemy błogosławieni. Nie możemy mówić o tym, że jesteśmy jego uczniami chcąc by nas podziwiano, by patrzono na nas z szacunkiem. Mamy się najpierw poniżyć, służyć, rozpadać na kawałki dla drugiego człowieka a potem dopiero mówić o tym że jesteśmy Bożymi dziećmi. Inaczej to kompletnie nie będzie miało sensu. 
A w nas często jest taka pokusa i to najczęściej wśród ludzi, którzy są blisko związani z Kościołem. Ja sama nie raz się na tym łapię. Jeżeli jesteś blisko - w jakiejś wspólnocie, ruchu czy po prostu chcesz głosić Jezusa pomyśl dzisiaj czy czasami nie starasz się być "większy od swojego pana". Jest czasem tak, że mówimy o Jezusie, o Jego nauce, o Pismach, o naszych przemyśleniach tylko po to - choć przecież nikt się do tego nie przyzna - żeby ktoś kto nas słucha pomyślał: "O kurde, ale mądrze mówi". To jest mega okropna, przeobleśna pycha drogi bracie i droga siostro. Nie mówię, że zawsze, bo często kieruje nas Duch i to co mówimy ma być powiedziane bo On tego chce, to jasne, ale za każdym razem kiedy próbujesz się "wymądrzać po Bożemu" cokolwiek to znaczy zastanów się nad motywacją, wewnętrzną, głęboką motywacją. Czy robię to dla Jego chwały? By ludzie faktycznie poznali, że On jest Bogiem i Panem? Czy robię to dlatego, żeby na mnie patrzono z podziwem? I często się wydaje, że absolutnie tak nie jest, że pracujemy na Jego chwałę, ale najczęściej właśnie to jest podszyte pychą. 
Uważaj, żeby nie starać się wymądrzać bardziej niż sam Jezus, żeby nie starać się stanąć na równi z Bogiem, nawet pozornie w Jego imię. Nie próbuj być większym niż Twój Wysłannik i Pan. 

Bo jak mówi Sam w tym słowie: "Ja wiem, których wybrałem."

PAX!

wtorek, 28 kwietnia 2015

Niepewność

J 10, 22-30

"Obchodzono wtedy w Jerozolimie uroczystość Poświęcenia świątyni. Było to w zimie. Jezus przechadzał się w świątyni, w portyku Salomona. Otoczyli Go Żydzi i mówili do Niego: «Dokąd będziesz nas trzymał w niepewności? Jeśli Ty jesteś Mesjaszem, powiedz nam otwarcie!» Rzekł do nich Jezus: «Powiedziałem wam, a nie wierzycie. Czyny, których dokonuję w imię mojego Ojca, świadczą o Mnie. Ale wy nie wierzycie, bo nie jesteście z moich owiec. Moje owce słuchają mego głosu, a Ja znam je. Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki. Ojciec mój, który Mi je dał, jest większy od wszystkich. I nikt nie może ich wyrwać z ręki mego Ojca. Ja i Ojciec jedno jesteśmy»."

Niepewność dzieli. Niepewność początkuje strach, który jest przeciwieństwem miłości. Tak, pewien wspaniały kapłan powiedział kiedyś, że przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść tylko strach. Więc weźże się przestań bać to pojawi się miłość. 
Każdy z nas ma potrzebę miłości i nikt nie chce być niepewnym czegokolwiek. Lubimy wiedzieć na czym stoimy, nie lubimy gdy ktoś kręci, nie daje nam jednoznacznych odpowiedzi. Prawda czasem boli, ale lepiej znać najgorszą prawdę niż najpiękniejsze kłamstwo. Tego nas uczy Jezus w dzisiejszej Ewangelii. Szczerości. Jezus pokazuje, że nieważne jakie są okoliczności - trzeba być szczerym. Kłamstwo nic nie da, wręcz przeciwnie, tylko pogorszy sytuację. 
Ale uczy nas też tego, że czasem prawdy trzeba szukać. Pokazuje, że prawda wyzwala tylko czy jesteśmy na tyle odważni by ją odnaleźć?
Żydzi mieli prawdę przed oczami a i tak nie umieli w nią uwierzyć. Ty też masz prawdę o Nim przed oczami. Masz odwagę by ją odkryć? Czy jesteś tak zniechęcony/a do Kościoła, że nie chcesz mieć z nim nic wspólnego? 
Poszukuj prawdy, nie bój się jej. Dzięki niej masz życie wieczne.
Więc nie bądź dłużej niepewny/a. Upewnij się w miłości do Jezusa.
I pamiętaj... Tak jak Jezus z Ojcem, Ty i On jesteście JEDNO.

PAX!

niedziela, 26 kwietnia 2015

Owieczka

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg. św. Jana

J 10, 11-18

"Jezus powiedział: «Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są własnością, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza; dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach. Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. Życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia, jeden pasterz. Dlatego miłuje Mnie Ojciec, bo Ja życie moje oddaję, aby je [potem] znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca»."

Tyle razy jest w Ewangeliach o tym, że Jezus jest pasterzem.. Ale czy ktoś z nas w ogóle wczuł się w tą sytuację? W sensie... Spojrzałeś/aś kiedyś na to tak, że Jezus faktycznie zachowuje się jakby był chłopakiem, który wyprowadza Cię, żebyś się najadł/a, napił/a wszystkim co Ci potrzebne? Czy jesteś w stanie zaufać Mu tak jak owca pasterzowi? Nawet podświadomie. Owce przecież nie myślą, idą bezwiednie za pasterzem bo wiedzą instynktownie, że jak za nim pójdą to dotrą do łąki pełnej smakołyków. Umiesz tak zaufać? Umiesz iść za Jezusem podświadomie? I w sumie nieważne co teraz pomyślałeś/aś. Masz instynkt - tak jak owca i podświadome dążenie do dobra i miłości Boga też masz, nawet jak myślisz, że ostatnio w ogóle Ci z Nim nie po drodze. I nawet jeżeli teraz nie jesteś w Jego owczarni to Jego obietnica jest jednoznaczna - On już idzie i Cię znajdzie. Obiecuje, że Cię znajdzie i to zrobi. Możesz stać w miejscu, stać w swoich własnych osobistych krzakach, tonąć w bagnie i żyć w totalnej nieświadomości tego, że tęsknisz. Może posypało Ci się życie i leżysz w gruzach. Jeżeli tak jest - to nie zapominaj, że On już idzie i Ciebie szuka, przemierza wszystkie krzaki zaglądając najgłębiej jak się da by Cię znaleźć. I tysiąc razy jeszcze pewnie umrze na ołtarzu dla Ciebie zanim zdecydujesz się iść za Jego głosem, ale robi to dobrowolnie. Nikt do niczego Go nie zmusił, zrobił to z własnej woli, z nieskończonej miłości do Ciebie. 
Wrócisz do Niego, nawet jeżeli wydaje Ci się, że jest to totalna abstrakcja, może nawet nie masz na to sił. Wiesz jaka jest prawda? Masz siłę by walczyć, ale może po prostu Ci sie nie chce, bo kolejny raz przegrałeś/aś. I po prostu Ci się nie chce bo wydaje Ci się, że nigdy nie wygrasz. "Po co się z tego spowiadać jak i tak przegram...". Nie jest tak? Tylko, że widzisz... Jemu nigdy się nie nudzi przebaczanie... To prędzej nam się nudzi wracanie do Niego. 
W sumie.. Nic nie musisz robić, On i tak Cię znajdzie. Znajdzie Cię i zabierze bo ma moc. 
Może oddać i przywrócić sobie życie - robi to cały czas.
Naprawdę myślisz, że nie jest w stanie rozwiązać Twoich problemów...?

PAX!


czwartek, 23 kwietnia 2015

O umieraniu

Tak wiem, długo mnie tu nie było. Ale nie będę się tłumaczyć. Myślę bowiem, że jeżeli nie ma się nic ciekawego do powiedzenia to lepiej milczeć niż mieć do zaoferowania ludziom stek bzdur albo coś wymuszonego, coś co po prostu pochodzi nie od Boga ale z mojego wewnętrznego przymusu: "Bo przecież muszę coś napisać". W ostatnich dniach było ciężko, ale kiedy wzięłam dzisiaj do rąk Pismo Święte, po długiej nieobecności na jego kartach - uderzyło mnie coś oczywistego. Dzisiejsza Ewangelia, której mam zamiar poświęcić dzisiejszy wpis, bo to jest własnie ten moment kiedy muszę się podzielić.

J 12, 24-26

"Jezus powiedział do swoich uczniów: "Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto miłuje swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie za Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli kto Mi służy, uczci go mój Ojciec."

Umieranie często napawa nas lękiem. Różnymi rodzajami lęku przejawiającymi się jednak zawsze tym samym uczuciem - niepewność. Lęk = niepewność. Jedni boją się śmierci ponieważ myślą, że wraz z nią wszystko się skończy, inni boją się ponieważ boją się piekła, inni się boją bo myślą, że stracą bliskich. Jednak to wszystko spowodowane jest jednym. Tu nie chodzi o lęk przed śmiercią, tylko przed pójściem w nieznane, w ciemność, w kompletnym zaufaniu, krok po kroku chociaż nie widzę przed sobą nic. Boimy się śmierci bo nie wiemy o co w niej chodzi. Po prostu. Przeraża nas perspektywa umierania raz. A co dopiero gdyby ktoś nam kazał umierać codziennie? 
Dzisiejszy obraz o pszenicy jest totalnie niesamowity. Pszenicą jesteś Ty. Pszenicą jestem ja, każdy z nas. Pan Bóg rzuca Cię w ziemię, w świat, w życie i każe umierać. Cały czas. Codziennie. I nie chodzi o umieranie w sensie fizycznym, nie. Bo tak da się umrzeć tylko raz. 
Chodzi o umieranie w służbie Bogu, ludziom i samemu sobie. Codziennie masz umierać razem z Nim, dawać z siebie wszystko by przekazywać swoją wiarę, świadectwo, masz umierać z miłości, najgłębszej i najbardziej gorącej jaka tylko istnieje. Codziennie żyjąc, walcząc, masz płonąć, masz się spalać, żeby dać światu ogień swojej miłości, która od Ciebie nie pochodzi. Bóg umiera codziennie, nie wystarczyło Mu umrzeć raz, nie wystarczyło Mu oddać siebie raz. On przychodzi codziennie, każdego dnia umiera na ołtarzu dając nam siebie. Przecież Jezus mógł przyjść i po prostu powiedzieć "No to teraz wszystko naprawiam". Ale nie, On wybrał drogę przez śmierć pokazując, że to jest właśnie największy wyraz miłości do człowieka. Więc jakże kochasz... Skoro nie potrafisz za kogoś umierać? Codziennie w swojej ofiarności i miłości przebijać swoje serce by wypływało z niego dobro dla innych. 
Słyszałam o takim fantastycznej interpretacji Boga ostatnio. Że On jest wszystkim, jest wszechświatem, bezmiarem, nieskończonością. I kiedy tworzył świat musiał siebie trochę ograniczyć. Musiał zabrać, zabić cząstkę siebie, bo inaczej nie byłoby miejsca na świat. Później wręcz zgniótł siebie samego, zamknął całą swoją potęgę w maleńkim dziecku jakim był Jezus, dał sie skurczyć, stłamsić, ograniczyć - dla nas. Czyli znowu trochę umiera a później daje się zabić, żeby nas zbawić, żeby nam dać życie. I to mi potwierdza moją tezę - Bóg robi wszystko, umierając. Między Trójcą Świętą i nami występuje taka nieustanna wymiana śmierci dzięki której cały czas możemy żyć.
Jesteś Jego obrazem! Więc bierz z Niego przykład i umieraj. Codziennie, na nowo, żeby wydać plon. Żeby rozsiać w świecie ziarno swojej miłości, talentów, zdolności a przede wszystkim nieustannie walczyć o świętość. Bo, już teraz to rozumiem, nieważne jak wiele razy Ci nie wyjdzie, nieważne jak wiele razy upadniesz... Najważniejsze jest  P R A G N I E N I E  życia z Bogiem, chęć tego, żeby coś zmienić, chęć ciągłej walki. Bo życie to pole bitwy i nieustanne umieranie. 
Jeżeli bowiem nie umierasz w poświęceniu Jemu i ludziom - to zostajesz w końcu sam jeden, jak to ziarnko pszenicy. Nie masz nic czym mógłbyś/mogłabyś się dzielić, nikogo z kim mógłbyś/mogłabyś się dzielić. Jesteś totalnie samotny/a. Co jest najgorszym koszmarem. A jeżeli umierasz przed śmiercią - przyniesiesz plon i będziesz widział/widziała owoce swojej pracy. 
Szukaj tego co w górze, nie patrz na to życie, zbytnie umiłowanie codzienności może Cię kiedyś bardzo boleśnie zaskoczyć - bo na drugą stronę nie zabierzesz ze sobą nic. Więc po co Ci to wszystko? Pójdziesz tam sam/sama, tylko ze swoją duszą w dłoni i tylko swoim życiem będziesz mógł/mogła się pochwalić albo rozpłakać nad nim. 
Luxtorpeda śpiewa w jednej swoich piosenek: "Jeśli umrę zanim umrę, to nie umrę kiedy umrę."
To idealnie podsumowuje moje rozważania. Jeżeli umierasz dla Niego i dla bliźnich codziennie, jeżeli zabijesz w sobie wszystko co złe, jeżeli pozwolisz sobie umrzeć w Jego imię to dostaniesz w prezencie życie wieczne. I po tej właściwej, fizycznej śmierci - będziesz dalej żył.
Dlatego walcz. I umieraj. Najlepiej zacznij od teraz.

PAX!

wtorek, 24 marca 2015

Punkciki


J 8, 21-30

"Jezus powiedział do faryzeuszów: "Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie".
Rzekli więc do Niego Żydzi: "Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie?" A On rzekł do nich: "Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich".
Powiedzieli do Niego: "Kimże Ty jesteś?" Odpowiedział im Jezus: "Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał, jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego". A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu.
Rzekł więc do nich Jezus: "Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba". Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego."

Trudne to jest powiem Ci szczerze i długo myślałam nad tą Ewangelią zanim zdecydowałam się podzielić rozważaniami. 
Jest naprawdę kilka spraw jakie mnie dotykają i chyba napiszę Ci o wszystkich bo nie umiem ocenić ich wartości.
Zrobię to dzisiaj w takich punkcikach. Może każdy znajdzie punkcik z rozważaniem dla siebie.
Uwaga:

  • "Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim..." - wiem, że to nie koniec zdania, że powinno się kończyć innym słowem, ale tak się zdarzyło, że w internetowej Biblii właśnie tak mi się podzieliły linijki, że słowo "pomrzecie" było już po enterze. Wgapiłam się więc w to zdanie bez ostatniego słowa. Jest ono niesamowite. Kiedy patrzę na to zdanie przypominają mi się wszystkie momenty w których zgrzeszyłam, wszystkie gorsze chwile i to co działo się potem... I to właśnie utożsamiam z tym zdaniem. "Ja odchodzę" - Boga w nas nie ma kiedy jest grzech, Jezus sobie po prostu idzie jak jest grzech zostawia nas z nim, bo na tyle nas kocha, że daje nam wybór, zawsze czeka aż zdecydujemy się na krok w Jego stronę ale nigdy nie naciska na nas. Po prostu czeka aż podejmiemy kroki. "a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim.." - w grzechu najgoręcej szukamy Pana, właśnie wtedy kiedy jesteśmy daleko, kiedy nie widzimy dla siebie nadziei wtedy najbardziej rozpaczliwie Go szukamy. A kto szuka Boga, ten już Go znalazł i przy okazji znalazł też samego siebie.  Nawet w grzechu wszystko, czego pragniemy to szczęście. Grzeszymy bo jest to pozorne szczęście, które okazuje się złe. Szukamy szczęścia - a przecież szczęściem jest Jezus. Jego właśnie szukamy w grzechu. Grzech jest nam potrzebny, żeby docenić Jego miłość. Bez niewoli - nie byłoby oswobodzenia, a bez śmierci - zmartwychwstania. Nie bój się szukać Pana. Bo On nawet jak na chwilę odchodzi to ma w tym mega ważny cel - przemianę Twojego życia i serca, a Ty nie wahaj się i szukaj Go, nawet w grzechu.
  • "Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata." My jesteśmy ze świata grzechu i zła a Jezus jest z tego drugiego. Tylko, że jest jeden problem, my mamy należeć do Jezusa czyli też i do Jego świata. Nie możemy godzić się bez oporu na złą rzeczywistość. Nie możemy stać bezczynnie i patrzeć jak ludzie robią bagno ze świata który dał nam Bóg. My po prostu nie umiemy go uszanować, stajemy na głowach... Chrześcijanin nie ma być szczeniaczkiem, nie każdy ma go lubić. Mamy pokazywać prawdę, mamy pokazywać Jezusa a to nie zawsze będzie wygodne, wróć.. Nigdy nie będzie wygodne. Chrześcijaństwo to krzyż i z tym trzeba się liczyć. Jeżeli nie jesteś gotowy / gotowa na krzyż to nie określaj się mianem chrześcijanina. Nie bądź chrześcijaninem dlatego, że ktoś Ci kazał, że taka jest tradycja, że wszyscy tak robią. Bądź nim dlatego, że tak wybierzesz.
  • "Kimże Ty jesteś?". Ile razy pytasz Jezusa "kim jesteś?". Ile razy po prostu chciałeś/aś z Nim pogadać, usiąść obok i powiedzieć do niego: "A teraz mów, opowiedz mi o Sobie, powiedz jaki jesteś, powiedz Kim jesteś". Czy Twoja modlitwa jest nieustannym pragnieniem poznania Go? Czy za każdym razem jak siadasz do modlitwy prosisz Go, żeby pozwolił Ci się poznać? Jak możesz mówić, że wierzysz i kochasz? Jak można kochać kogoś, kogo się nie zna? Ile to razy On usłyszał od Ciebie inny zarzut - "Kimże Ty jesteś, żeby za mnie decydować? To moje życie i zrobię co mi będzie pasowało." Pozwolę Mu przejąć stery? Bez wyrzutów? Poznaj Go, pokochaj Go, bądź z Nim. Pozwól Mu pokazać Kim jest.
  • "Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja Jestem". To jest moim zdaniem kulminacja tej Ewangelii, bynajmniej dla mnie. Rozumiem to trochę inaczej. Nigdy nie da się poznać, że Jezus jest Bogiem zanim Go się wcześniej nie ukrzyżuje. Nie poznasz Boga jeżeli choć raz nie ukrzyżujesz Go w swoim życiu. Dopiero kiedy spojrzysz na Jego twarz gdy On będzie wisiał na krzyżu, twarz pełną miłości, mimo tych cierpień, kiedy zrozumiesz, że to wszystko Twoja wina, że Ktoś, kto tak Cię kocha umiera przez Ciebie i dla Ciebie... Kiedy zobaczysz ten dowód miłości - będziesz w stanie stwierdzić, że to jest Bóg, Zbawiciel. Daje się zabić, zarżnąć, zamęczyć na śmierć... Dla Ciebie. Jeżeli ani razu Go nie stracisz, jeżeli ani razu nie zerkniesz na krzyż i nie zrozumiesz co się na nim dokonało - nie poznasz Jezusa. Nigdy. Żeby coś docenić trzeba stracić. Pozwól sobie zatęsknić za Panem. I wznieś wzrok na krzyż i zrozum. To dla Ciebie, bo Cię kocha....
  • "A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego". Jezus nigdy nie zostawia Cię samego, jak posyła - daje łaskę. Nawet jak odchodzi to jest. Pilnuje Cię i czeka na Ciebie, kieruje Tobą. Jeżeli w Niego wierzysz - nigdy nie będziesz sam. Jeżeli nie wierzysz - też nie będziesz sam. On jest, On w Tobie żyje, Jego serce bije w Tobie, masz w żyłach Przenajświętszą Krew. JESTEŚ DZIECKIEM KRÓLA! On nigdy Cię nie zostawi.

PAX!!

poniedziałek, 23 marca 2015

Miłosne spojrzenie


J 8, 1-11

"Jezus natomiast udał się na Górę Oliwną, ale o brzasku zjawił się znów w świątyni. Cały lud schodził się do Niego, a On usiadłszy nauczał ich. Wówczas uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: "Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?" Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień". I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: "Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?" A ona odrzekła: "Nikt, Panie!" Rzekł do niej Jezus: "I Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!"."

Sama nie wiem czy pisać dużo czy mało. W sumie to mam tak wiele myśli, tak bardzo nieuporządkowanych, że szok. Postaram się przekazać Ci je w miarę przejrzysty sposób, ale jak zacznę bredzić to przepraszam. Ta Ewangelia jest trudna, a może prosta. A może trudna w swej prostocie...
Zobacz, moim zdaniem faryzeuszom i uczonym w Piśmie wcale nie zależało na tej kobiecie, ona była, że tak to ujmę - skutkiem ubocznym tego, żeby wkopać Jezusa. Bo tak naprawdę o to im chodziło. Wiedzieli, że nie ma dobrego wyjścia z tej sytuacji, oczywiście patrząc ludzkim okiem. Jezus słynął z tego, że był miłosierny, każdemu chciał wybaczać i kochać i ratować a jednocześnie pilnował się prawa. Dlatego w tej sytuacji, zdaniem faryzeuszów, nie było dla Niego dobrego rozwiązania. Z racji tego, że Go mega nienawidzili za Jego działalność to myśleli, że albo tłum Go znienawidzi jak skaże dziewczynę na śmierć i straci swoich sprzymierzeńców pilnując się prawa. Albo jeżeli rozkaże by ją uwolnić to znaczy, że nie przestrzega prawa i będą mieli pretekst by Go aresztować. No złota opcja, nie ma dobrego wyjścia z sytuacji. Naturalnie dla człowieka. Normalnie Jezus mnie rozkłada na łopatki w tej Ewangelii. Zachowuje się tak, jakby wcale Go to nie ruszało. Jakby miał wszystko gdzieś. Jakby był w ogóle nieobecny. Zamiast coś im mówić i tłumaczyć kuca i pisze palcem po ziemi. A potem wypowiada jedno zdanie i znowu pisze po piasku. Jak małe dziecko. Wiesz co... Tak sobie myślę, że On sobie tam po tym piasku tak po prostu nie mazał.. Że było tam coś bardzo konkretnego co spowodowało, że ludzie zaczęli odchodzić. Mi się wydaje (to totalny wymysł więc nie musisz się z tym zgadzać), że On na tym piasku pisał ich grzechy, konkretnie, osobowo. Pisał na piasku ich grzechy, żeby nikt nie pomyślał, że jest czysty i niewinny. Był przecież Bogiem, wszystko mógł. Może pisał tak a każdy widział na piasku swoje imię i grzechy przypisane do niego. A oni zaczynają odchodzić, bo nagle do nich dociera Kim On jest. 
A potem mówi do nich: Tak, jasne, proszę bardzo, obrzućcie ją kamieniami, przecież zgrzeszyła. Ale niech zacznie ten, co nigdy nic złego nie zrobił... I w tym momencie rozwala wszystkich, jednym prostym zdaniem. I nagle wszystkich olśniło i wszyscy uciekają, począwszy od tych co krzyczeli najgłośniej. Bo nagle dociera do nich, że mają jeszcze gorsze grzechy niż ta kobieta.
A Jezus daje tu wyraz swojemu przecudownemu miłosierdziu. Nie pozwala jej skrzywdzić, wybacza jej, nie potępia, kocha ponad wszystko. Nie ocenia, nie poucza, Jego miłość wystarczy by zmienić całkowicie życie tej kobiety. By w jednej sekundzie uczynić ją całkiem nową, świętą, niczym nie skażoną.
I jasne, że my zawsze prawie czytając to Słowo stawiamy się w miejscu tej kobiety. Błagającej o wybaczenie i o ratunek, przerażonej, czekającej na łaskę Pana.
A może czas zobaczyć czy przypadkiem nie jesteśmy bardziej tłumem...
W końcu tak bardzo lubimy sądzić innych, tak bardzo lubimy oceniać, czasem nawet posługujemy się wiarą i moralnością, żeby kogoś zdeptać, pokazać jak bardzo grzeszy, żeby móc go ukamienować, może nawet słowem, które powinno siać nadzieję, próbujemy wywyższyć grzech, pokazać komuś jak bardzo się nie nadaje, jak bardzo jest zły żeby potem pouczyć, pokazać swoje super wielkie JA, jaki to jestem święty i przestrzegam prawa Pana, idę za Jezusem...
A spróbowałeś lub spróbowałaś kiedyś spojrzeć po prostu na kogoś takiego z miłością i powiedzieć "nie potępiam Cię, idź i nie grzesz więcej"?
Miłość wystarczy na całe zło świata. 
Jedno spojrzenie, takie w którym będzie Jezus wystarczy, nie potrzeba mądrości i wielkich słów.
Spojrzenie wypełnione miłością. 
To wszystko.

PAX!

piątek, 20 marca 2015

Skok

Dzisiaj chciałabym się z Tobą podzielić jednym zdaniem z Pisma Św, które jest dla mnie niesamowicie ważne i znaczy naprawdę dużo. To od zawsze był MÓJ cytat z Pisma, po prostu stary jak świat ale cały czas mega istotny. Dziś trochę inaczej ze względu na mój "stan psychiczny" i wieczorne przemyślenia.

"Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia" Flp 4,13

Strasznie się boję co będzie jutro, w sumie to nie jutro, ale dalej. Co będzie jak skończę szkołę. Co dalej. I nie chodzi tu o to, że boję się bo nie wiem gdzie iść. Mniej więcej wiem, a bardziej rozeznaję... Ale kwestia jest tego, że boję się zostawiać to co kocham, boję się pójść tam, gdzie nie wiem co mnie czeka, taki skok w ciemność. Nie umiem wierzyć, za wiele mam obaw na ten temat. Najbardziej boję się, że stracę tych, których kocham najmocniej, że wyjeżdżając zostawię tych, którzy stanowią moje życie albo, że wyjadą Ci, którzy stanowią drugą część mojego życia, że będziemy widzieć się dwa razy na rok i wszystko się posypie. Takie są moje obawy. I jestem pewna, że Ty również je masz, naturalnie może nie w tym temacie, chociaż może też, ale w jakimkolwiek innym. Każdy z nas czegoś się boi. I może to i ciężkie, ale te słowa z Pisma są odpowiedzią.
On nas umacnia. Z nim możemy wszystko i nie stracimy nic, bo z Nim nie ma rzeczy niemożliwych. Zrobi wszystko bylebyśmy byli szczęśliwi. To Jego cel. Dlatego nie bój się skoczyć w wiarę. Bo wiara to skok w ciemność... Ale w ramiona Kogoś, Kto Cię przytuli.

PAX!

czwartek, 19 marca 2015

TAK

Mt 1, 16. 18-21. 24a

"Jakub ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem.
Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego.
Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie.
Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: «Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów».
Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański."


Czasem potrzebne nam są takie krótkie ale bardzo konkretne komentarze. Tak jak ten który będzie dzisiaj. Nie mam wiele do powiedzenia. Nasuwa mi się tutaj, z tego fragmentu jeden prosty wniosek.
Zobacz jaki Józef jest cudowny. Przez całą Ewangelię i swój udział w życiu Jezusa - prawie nic nie mówi. A jest po prostu wzorem. Niesamowite jak bardzo On jest posłuszny. Nie wie o co chodzi, nie ma pojęcia czego Bóg od niego chce, a idzie w ciemno, w totalne zaufanie. Józef kochał Maryję tak strasznie mocno i pewnie też miał milion planów jakie snuł na przyszłość ze swoją ukochaną. Chciał z nią być na wszystkie możliwe sposoby, które przysługiwały małżeństwu. A tu nagle Bóg wkracza i mówi jego planom: "Nie." Przedstawia mu kompletnie inną wizję. 
Bo zobacz, że jak Józef się dowiedział, że Maryja jest w ciąży to chciał ją "oddalić potajemnie", czyli po prostu wyrzucić z domu. A tu przychodzi do niego Bóg i wystarczyło zdanie wypowiedziane przez anioła w imieniu Boga a ten zgadza się na wszystko. Pozwala się prowadzić, ufa Mu bezgranicznie. Jest wzorem posłuszeństwa. Przyjmuje to wszystko jako dar mimo że pokrzyżowało jego osobiste plany. Nie ma w nim sprzeciwu.
I dziś odpowiedz sobie na pytanie: Czy ja potrafię powiedzieć Bogu "tak" nawet jeśli to sprzeciwia się mojej wizji życia, moim planom? Kiedy Bóg mówi: "Nie pójdziesz tam ale tam, nie dam Ci tego bo dam Ci tamto".
Czy potrafię Mu ufać? Zgodzić się? Zrobić wszystko tak jak poleca nam anioł Pański?

PAX!

środa, 18 marca 2015

Jestem

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii św. Jana (J 5, 17-30)

"Żydzi prześladowali Jezusa, ponieważ uzdrowił w szabat. Lecz Jezus im odpowiedział: «Ojciec mój działa aż do tej chwili i Ja działam».
Dlatego więc usiłowali Żydzi tym bardziej Go zabić, bo nie tylko nie zachował szabatu, ale nadto Boga nazywał swoim Ojcem, czyniąc się równym Bogu.
W odpowiedzi na to Jezus im mówił: «Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Syn nie mógłby niczego czynić sam od siebie, gdyby nie widział Ojca czyniącego. Albowiem to samo, co On czyni, podobnie i Syn czyni. Ojciec bowiem miłuje Syna i ukazuje Mu to wszystko, co On sam czyni, i jeszcze większe dzieła ukaże Mu, abyście się dziwili.
Albowiem jak Ojciec wskrzesza umarłych i ożywia, tak również i Syn ożywia tych, których chce. Ojciec bowiem nie sądzi nikogo, lecz cały sąd przekazał Synowi, aby wszyscy oddawali cześć Synowi, tak jak oddają cześć Ojcu. Kto nie oddaje czci Synowi, nie oddaje czci Ojcu, który Go posłał. Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne i nie idzie na sąd, lecz ze śmierci przeszedł do życia.
Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że nadchodzi godzina, nawet już jest, kiedy to umarli usłyszą głos Syna Bożego, i ci, którzy usłyszą, żyć będą. Podobnie jak Ojciec ma życie w sobie, tak również dał Synowi: mieć życie w sobie samym. Przekazał Mu władzę wykonywania sądu, ponieważ jest Synem Człowieczym.
Nie dziwcie się temu! Nadchodzi bowiem godzina, w której wszyscy, którzy spoczywają w grobach, usłyszą głos Jego: a ci, którzy pełnili dobre czyny, pójdą na zmartwychwstanie życia; ci, którzy pełnili złe czyny, na zmartwychwstanie potępienia.
Ja sam z siebie nic czynić nie mogę. Tak, jak słyszę, sądzę, a sąd mój jest sprawiedliwy; nie szukam bowiem własnej woli, lecz woli Tego, który Mnie posłał»."

Długa jest ta Ewangelia i trudna do jednoznacznej interpretacji. Nie jestem w stanie napisać komentarza na wszystkie wątki dotyczące tego Słowa choć bardzo bym chciała. 
Dzisiaj będzie krótko, z racji tego, że wczoraj było długo to dziś będę się streszczać. Nie warto bowiem dużo czytać skoro można sobie posiedzieć z Panem Jezusem.
Pierwsza z dwóch rzeczy na jaką chciałabym zwrócić uwagę i jaka zwróciła moją uwagę to jest zdanie wypowiedziane przez Jezusa na samym początku: «Ojciec mój działa aż do tej chwili i Ja działam». Bardzo mnie to zdanie porusza i każe się zastanawiać. Chrystus otwarcie mówi o swoim działaniu. Nie mówi, że jest i pokazuje Ojca, chociaż też, ale że jest i DZIAŁA.
Od razu mi się to kojarzy z Imieniem Boga - Jestem. To słowo w naszym języku znaczy coś trochę innego niż w hebrajskim. U nich znaczy to nie tyle fizyczną obecność co DZIAŁAM.
Pana Boga poznajemy po działaniu w naszym życiu. On jest i działa, cały czas, nie tylko się przygląda - cały czas działa.
Pozwolisz Mu na to?
I druga, ostatnia sprawa - "Ja sam z siebie nic czynić nie mogę." - Gdyby nam zabrano łaskę nic byśmy nie zrobili. Wszystko co robimy jest ustalone z góry przez jakieś zależności i okoliczności. Sami z siebie, bez Pana Boga nic nie możemy zdziałać. I czas to zrozumieć. Jesteśmy wielcy i wyjątkowi nie dlatego, że to nasza zasługa. Jesteśmy wyjątkowi bo On nas stworzył i w nas żyje. Dzięki Niemu jesteśmy tacy cudowni. Bez Niego nic nie możemy.
"Jesteśmy piękni Twoim pięknem, Panie."

Żeby każdy z nas mógł z pełną mocą powiedzieć: "To już nie ja żyję, ale żyje we mnie Chrystus".

PAX!

wtorek, 17 marca 2015

Pragnienia

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii św. Jana (J 5,1-3a.5-16)
"Było święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków. Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego: Czy chcesz stać się zdrowym? Odpowiedział Mu chory: Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody. Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną. Rzekł do niego Jezus: Wstań, weź swoje łoże i chodź! Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje łoże i chodził. Jednakże dnia tego był szabat. Rzekli więc Żydzi do uzdrowionego: Dziś jest szabat, nie wolno ci nieść twojego łoża. On im odpowiedział: Ten, który mnie uzdrowił, rzekł do mnie: Weź swoje łoże i chodź. Pytali go więc: Cóż to za człowiek ci powiedział: Weź i chodź? Lecz uzdrowiony nie wiedział, kim On jest; albowiem Jezus odsunął się od tłumu, który był w tym miejscu. Potem Jezus znalazł go w świątyni i rzekł do niego: Oto wyzdrowiałeś. Nie grzesz już więcej, aby ci się coś gorszego nie przydarzyło. Człowiek ów odszedł i doniósł Żydom, że to Jezus go uzdrowił. I dlatego Żydzi prześladowali Jezusa, że to uczynił w szabat."

Ta Ewangelia może być odczytywana na miliony różnych sposobów i każdy, jakby na to popatrzeć ze strony natchnień Ducha Św, jest dobry i właściwy. Nie ma złego sposobu interpretacji, jeżeli pozwalamy by to Duch przez nas mówił. To nie my mamy sobie coś wymyślić, ale pozwolić Jemu myśleć za nas. Właśnie o to w tym chodzi. Powiem Ci szczerze, że mnie do głowy wpadła taka totalna improwizacja czytając to Słowo, że pewnie mi się oberwie za zmyślanie ale nie mogę się tym nie podzielić. Pewnie, że ta Ewangelia jest o kolejnym cudzie Jezusa, o uzdrowieniu człowieka, który chorował na "swoją chorobę", więc możemy sobie podstawić pod to cokolwiek chcemy. Człowiek ten po prostu od wielu wielu lat czeka na łaskę. Oczywiście ta Ewangelia jest o tym i także o tym, że Jezusa potem za to uzdrowienie szykanowano. Jednak dzisiaj chciałabym, żebyśmy spojrzeli na tą Ewangelię pod innym kątem. Jeżeli bliskie jest Ci jednak tłumaczenie tego tak dosłowne to nie ma sprawy, jest tak samo piękne jak każde inne, bo Pan Bóg właśnie tak do Ciebie chce mówić. Każdy musi zobaczyć w Słowie swoją perspektywę, swoje życie. 
Pogrzebałam trochę na temat tego Słowa gdyż bardzo mnie zaintrygowało o co w ogóle chodziło z tą sadzawką i jaka była jej dosłowna historia. Czemu ludzie tak bardzo czekali na poruszenie wody?
Otóż była to sadzawka opatrzona wieloma legendami. Dosłownie chodziło o to, że podobno ta sadzawka miała w sobie wielką łaskę. Ludzie zauważyli, że kiedy raz na jakiś czas woda się porusza - nie potrafiono tego wyjaśnić jednoznacznie - to faktycznie, pierwszy kto wszedł do tej wody po jej drgnięciu, zostawał uzdrowiony. Tłumaczono to tak, że aniołowie Pańscy latają tamtędy i w niektórych momentach, zniżają się tak bardzo nad powierzchnią wody (z ciekawości), że zahaczają skrzydłem o taflę i jakby dzielą się z wodą swoją mocą, dlatego też pierwszy kto dotarł do tej wody swoiście zabierał tą moc dla siebie i stawał się zdrowy. 
No okej, skoro to już wiemy, to chciałabym, żebyśmy spojrzeli na tą sadzawkę Betesdę z dwóch perspektyw jakie nam się jawią w tym Słowie. Z góry przepraszam, dzisiaj może być trochę długo.
Po pierwsze - wyobraźmy sobie sytuację, że wszyscy już wiedzą o cudownej mocy sadzawki i o tym, że uzdrawia. Nie trudno się domyślić, że zjeżdżali się tam chorzy z całego kraju a może i spoza granic kraju. Taki gigantyczny zlot chorych, którzy przyjeżdżali nie na chwilę ale dosłownie mieszkali nad tą sadzawką czekając na jej drgnienie i na swój moment. Gnieździło się tam wszelkie choróbstwo i niepełnosprawność. I na pewno za każdym razem gdy woda się poruszała startowały do niej tysiące ludzi. Tłok, tratowanie się nawzajem i w ogóle masakra.
Po drugie - podobno było to jedno z niewielu miejsc w Jerozolimie gdzie był cień i chłód. Było tam po prostu przyjemnie i czasem zamykano w trakcie dnia teren tej sadzawki i tam relaksowali się bogaci ludzie.
Mamy dwie perspektywy? Mamy. No okej. To teraz dalej.
Skupmy się w końcu na Jezusie.
Otóż powiem Ci szczerze, że to absolutnie niesamowita sytuacja - to spotkanie Jezusa z chorym. Popatrz na to z takiej perspektywy. Jest to jedyny moment w całej Ewangelii, we wszystkich czterech Ewangeliach, że to Jezus przychodzi do człowieka pytając go czy chce uzdrowienia. Zawsze to ludzie chodzili za Jezusem prosząc Go o łaskę.
Pośród wszystkich chorych, którzy tam siedzieli a na pewno były ich tysiące, Jezus dostrzega właśnie tego człowieka i to do niego podchodzi. I teraz popatrzmy na to z perspektywy chorego.
Jest napisane w Słowie, że on 38 lat siedzi nad tą sadzawką czekając na swoją kolej. 38 lat! Wyobrażasz to sobie? Możemy się domyślać, że pewnie on po prostu tak mieszka. Mieszka nad tą wodą 38 lat, sam, czekając. Ale beznadziejne życie nie? Wydaje się, że pewnie miał jakąś chorobę nóg, że nie mógł chodzić, chociaż jest powiedziane że cierpi na swoją chorobę. Ja obstawiam, że miał może i jakieś chore nogi i pewnie za każdym razem jak ta woda się poruszała to on startował i próbował się dostać, no ale inni ze zdrowymi nogami go wyprzedzali, co jest z resztą powiedziane. Więc ten człowiek wracał do tego swojego "domu" i czekał na kolejną szansę.
I teraz zobacz, że Jezus dostrzega właśnie jego, to właśnie do niego podchodzi. Musiał dostrzec w nim, swoim Boskim okiem, że kryje się pod tą "jego chorobą" coś więcej niż tylko pragnienie zdrowych nóg choć to był pewnie powód dla którego on tam siedział, jasne. I Pan podchodzi do niego i co robi? Zadaje mu najdurniejsze pytanie pod słońcem: "Czy chcesz stać się zdrowym?"
Wyobraź sobie, 38 lat czekasz na coś, błagasz o coś wcale tego nie ukrywając a tu w końcu przychodzi Bóg i pyta: "ale serio tego chcesz?". Przecież to można zwariować... Tylko, że Jezus nigdy nie wypowiadał bezsensownych słów i nigdy nie powiedział niczego co nie miałoby głębszego znaczenia. Zobacz to, że chory nie odpowiada: "TAAAK!! Przecież siedzę tu tyle lat! A Ty jeszcze pytasz o takie rzeczy... TAK CHCĘ BYĆ ZDROWY!" Nie... On odpowiada: "Panie, nie mam człowieka..."
No właśnie. Jezus jednym pytaniem rozmontowuje jego pragnienia, jednym pytaniem go rozwala. Bo Jezus widzi na czym tak naprawdę polega problem. Nie na tym, że on pragnie uzdrowienia, chociaż rzeczywiście tego pragnie, ale nie tylko i nie głównie. 
"Panie, nie mam człowieka..." - On przez 38 lat pragnie uzdrowienia, przez 38 lat siedzi nad tą sadzawką sam. Nie ma kompletnie nikogo, jest totalnie samotny i Jezus to widzi i wie. Wie doskonale, że to jest jego największy problem. I on się do tego przyznaje. Nie potwierdza, że pragnie uzdrowienia tylko mówi, że on nie ma nikogo, kto by z nim był, kto by go kochał...
I Jezus nie każe mu dłużej czekać, mówi, zabieraj to w końcu stąd, zbieraj swoje rzeczy i idź szukaj w końcu tej drugiej osoby, tego przyjaciela, żeby nie być w końcu samemu. Zobacz, że on daje mu to, czego pragnie, to jasne, ale tylko dlatego, że doskonale widzi, czego chory pragnie pod tym co myśli, że pragnie. 
Rozumiesz to czy nie bardzo? :P Może za bardzo komplikuję.. Ale mówić jest łatwiej niż pisać. 
Chodzi mi o to, że wielu z nas, wróć... Wszyscy o coś prosimy, czegoś pragniemy i czegoś od Boga chcemy. I nie raz siedzimy latami jak ten chory nad sadzawką błagając o coś i tego nie dostajemy. To może czas, żeby Jezus w końcu podszedł do Ciebie i zadał Ci pytanie: "Ale serio tego właśnie chcesz?".
Chciałabym, żeby w głowie zostało Ci jedno pytanie z dzisiaj: Czego pragnę pod tym czego pragnę?
W sensie... Spróbuj rozłożyć swoje prośby do Pana Boga na czynniki pierwsze. Spróbuj pójść o poziom głębiej. A jak Ci się uda wejść ten poziom głębiej to idź jeszcze dalej aż w końcu zrozumiesz czego tak naprawdę chcesz. Bo nie da się bez tego być szczęśliwym. To bardzo trudna i mozolna robota, takie rozkładanie pragnień ale totalnie niesamowite owoce daje później.
Jak to zrobić? Przykładowo: Chcę mieć dobrego męża / żonę. → Dlaczego? Bo chcę założyć rodzinę → Dlaczego? Bo chcę być szczęśliwa / y. → Dlaczego? Bo coś tam...
I tak dalej i tak dalej. 
Bo w końcu może się okaże, że Ty od 38 lat prosisz nie o to na czym Ci naprawdę zależy...
Może u Ciebie też pod pragnieniem uzdrowienia kryje się pragnienie nie bycia samotnym?
Zobacz, że Jezus daje mu zdrowie czyli to o co prosił od początku - ale dopiero gdy chory pojmuje, że wcale nie to jest jego głównym celem. Jezus go uzdrawia, żeby mógł iść i w końcu zaspokoić to głębsze pragnienie.
Więc zastanów się dzisiaj:

Czego pragnę pod tym czego pragnę?

PAX!

poniedziałek, 16 marca 2015

Małe cudowności

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii św. Jana (J 4, 43-54)

"Jezus wyszedł z Samarii i udał się do Galilei. Jezus wprawdzie sam stwierdził, że prorok nie doznaje czci we własnej ojczyźnie. Kiedy jednak przybył do Galilei, Galilejczycy przyjęli Go, ponieważ widzieli wszystko, co uczynił w Jerozolimie w czasie świąt. I oni bowiem przybyli na święto.
Następnie przybył powtórnie do Kany Galilejskiej, gdzie przedtem przemienił wodę w wino. A w Kafarnaum mieszkał pewien urzędnik królewski, którego syn chorował. Usłyszawszy, że Jezus przybył z Judei do Galilei, udał się do Niego z prośbą, aby przyszedł i uzdrowił jego syna: był on bowiem już umierający.
Jezus rzekł do niego: "Jeżeli znaków i cudów nie zobaczycie, nie uwierzycie". Powiedział do Niego urzędnik królewski: "Panie, przyjdź, zanim umrze moje dziecko". Rzekł do niego Jezus: "Idź, syn twój żyje". Uwierzył człowiek słowu, które Jezus powiedział do niego, i szedł z powrotem.
A kiedy był jeszcze w drodze, słudzy wyszli mu naprzeciw, mówiąc, że syn jego żyje. Zapytał ich o godzinę, o której mu się polepszyło. Rzekli mu: "Wczoraj około godziny siódmej opuściła go gorączka". Poznał więc ojciec, że było to o tej godzinie, o której Jezus rzekł do niego: "Syn twój żyje". I uwierzył on sam i cała jego rodzina.
Ten już drugi znak uczynił Jezus od chwili przybycia z Judei do Galilei."

Matulu, nawet nie wiem jak się za tą Ewangelię zabrać ;)
Szczerze Ci powiem, że każdemu zdarza się pustka w głowie, że nie wiadomo od czego zaczynać zwłaszcza gdy trafia się fragment może i oczywisty ale też wypełniony po brzegi treścią. Można by wielu rzeczy się tutaj przyczepić. Pewnie teologowie mieliby niesamowite pole do popisu. Mam taki plan, żeby kiedyś też być taka mądra, by móc się o wszystkim wypowiedzieć tak szczegółowo. Na razie niestety mogę polegać tylko na własnych odczuciach bo wiedzy u mnie brakuje. 
Ale skupiając się...
Cały czas słyszy się, że dużo łatwiej by było uwierzyć w Jezusa gdyby On tak po prostu chodził pośród nas i działał tak jak w tamtych czasach, jak ponad 2000 lat temu. Uważamy też, że to właśnie cuda są potwierdzeniem wiary i bez sensu jest to wszystko skoro nie ma cudów. Otóż powiem Ci, że większej bzdury chyba nie można sobie wymyślić. Spójrzmy na to trochę z innej strony. Kiedy Jezus chodził po ziemi i robił te wszystkie niesamowite rzeczy bardzo wielu było ludzi, którzy i tak nie wierzyli, których nawet to nie przekonywało. Jezus był pośród nich a im i tak to nie wystarczało, działał cuda a oni i tak wątpili i to w takim stopniu, że w końcu Go ukrzyżowali. 
Powiem Ci drogi bracie i droga siostro, że jesteśmy totalnymi idiotami. Cały czas szukamy dookoła cudów, które miałyby nam potwierdzić istnienie Boga, żądamy znaku, cudu, a tymczasem... Gdy coś takiego się dzieje mówimy, że to niemożliwe, że to szarlataństwo i sztuczki! Ileż to razy gdy ktoś nam opowiadał o cudach i o tym jak Bóg zmienił Jego życie a my pukaliśmy się w czoło z myślą: "Aha, spoko, co Ty chrzanisz człowieku.. Przecież to niemożliwe...". Tak sobie myślę, że w naszym życiu cały czas dzieją się cuda, znaki jakie Bóg nam daje, żebyśmy w Niego uwierzyli a my to po prostu ignorujemy. Bo zawsze domagamy się więcej i więcej, bardziej spektakularnie! Czy przypadkiem nie jest tak, że cały czas chcemy większego znaku? Jak jakiś dostajemy to okazuję on mały i niewystarczający. Ludzie cokolwiek by nie dostali zawsze będą oczekiwać więcej. Jeżeli nie potrafisz cieszyć się z tego co masz to jaką masz pewność, że będziesz się cieszyć jak dostaniesz więcej? Pewnie, że i tak nie będzie pełni szczęścia. Bo wtedy z więcej powstanie - chcę jeszcze więcej. I tak w kółko. Pan Jezus już nam dał największy cud jaki może się wydarzyć. Nie ma bowiem nic piękniejszego i bardziej spektakularnego niż powrót ze śmierci do życia. On już to zrobił - a Tobie wciąż mało. 
Zastanów się dzisiaj jak wiele cudów wydarzyło się w Twoim życiu a Ty ich nie doceniłeś / doceniłaś. Pozornie błahych sytuacji w których była interwencja Boża. Przeanalizuj sobie to i zadaj pytanie - czy naprawdę nie doświadczam Jego obecności. Mogę Ci zagwarantować z miliardowym pewnikiem, że to cud, to wszystko co tu masz. Żeby to docenić wystarczy trochę zmienić perspektywę. Skąd wiesz, że gdyby nie Jego obecność to dzisiaj byś się obudził czy obudziła? 
Przykład z dzisiejszej Ewangelii - urzędnikowi królewskiemu wystarczyło słowo Jezusa - nie potrzebował nic więcej. 
Więc czemu Ty ciągle chcesz czegoś więcej?
Naucz się doceniać to co masz, sam fakt, że żyjesz to już cud nad cudami.

Doceń Jego obecność w najmniejszych cudach, przez które masz wierzyć!

PAX!

niedziela, 15 marca 2015

Żarówki LED

Dzisiaj jest niedziela 15.03.2015

J 3, 14-21

Jezus powiedział do Nikodema:
«Jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w niego wierzy, miał życie wieczne. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego.
A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzi bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu».

Nie ma wywyższenia bez ukrzyżowania. Bo o to tu chodzi. Dosłownie o wywyższenie na drzewie krzyża. Każdy chyba z nas chciałby, żeby go lubiano, uważano za super osobę, kogoś kto osiągnął sukces, komu się powiodło. Pewnie, że tak. Ale czy ktoś pomyślałby o takim wywyższeniu? Czy jest wśród nas ktoś, kto chciałby by go wywyższono w taki sposób? Oczywiście, że nie. Wszyscy szukamy tych dobrych rzeczy, nikogo nie ciągnie do cierpienia. A Jezus pokazuje, że można być wielkim i wywyższonym tylko wtedy, kiedy umiera się z miłości. Nigdy nie będziesz większy i ważniejszy niż wtedy kiedy umierasz z miłości. Nie mówię tylko o fizycznej śmierci, nie mówię o oddaniu za kogoś życia, ale umieraniu z miłości, w sensie duchowym. Kiedy chcemy cudzego dobra ponad wszystko, jesteśmy gotowi na największe poświęcenia. Nawet za kogoś, kto robi nam krzywdę. Jesteś gotowy lub gotowa na takie wywyższenie?

Po drugie - wystarczy wierzyć. Jezus nie wymaga od nas niczego więcej. WIARA. Niczym nie jesteśmy w stanie zasłużyć sobie na zbawienie, nie mamy nic, co moglibyśmy dać Bogu w zamian. Zbawienie jest darem darmo danym i wszystko czego nam potrzeba to po prostu w to uwierzyć. On już umarł, On już Cię zbawił. Teraz po prostu Mu zaufaj.

Po trzecie: światło-ciemność. Trzeba by zauważyć, że ciemności i grzech zawsze kojarzy nam się z czymś strasznym, z jakimś złem jakiego trzeba unikać. I jasne że tak jest. Oczywiście. Tylko pozostaje jedna sprawa - czy ktokolwiek z nas poszedłby w grzech i ciemność gdyby to pokazywało się jako cierpienie i śmierć? Jak już mówiłam wcześniej, nigdy nikogo nie ciągnie do cierpienia. Grzech nas mami przyjemnością, grzech nas mami swą dobrocią. Idziemy w grzech bo szukamy swojego dobra, swojej przyjemności a on właśnie takim się pokazuje. Nigdy nie pokazuje nam zła jakie z tego wyniknie. Widzimy tylko: "ukradnij to a będzie ci lepiej, będziesz miał ten gadżet, będą Cię bardziej lubić", "zabij go bo on tylko stwarza problemy, bez niego będzie Ci się wiodło", "prześpij się jednorazowo z tamtą dziewczyną, będzie Ci przyjemnie a potem zero odpowiedzialności, zaspokój swoje żądze". Zło zawsze pozornie jest dobre, pokazuje nam jak może być przyjemnie w nim trwać. Ciemność i grzech to bardzo wygodne miejsce. Totalnie wolne od Bożego "Nie będziesz...". Jesteś sam dla siebie Panem. Tylko co z tego później wyniknie? Śmierć...
Proces nawrócenia jest najtrudniejszym, jaki sobie można wyobrazić. To jest podobne do takiej sytuacji: Śpisz sobie wygodnie w ciemności, jest Ci dobrze, przyjemnie... A tu nagle do pokoju wchodzi ktoś z super jasną, mega mocną żarówką LED, która tak piekielnie razi Cię po oczach, że masz ochotę zabić, schować się jeszcze głębiej w ciemność. 
Tak właśnie wygląda nawrócenie. Kiedy decydujesz się na wpuszczenie Boga w swoje życie przekręcasz klucz w drzwiach otwierając je i uciekasz pod kołdrę i chwilę później wchodzi Jezus, który jest jak tryliony LEDowych żarówek. I wszystko w Tobie wrzeszczy, krzyczy, drapie, gryzie i ucieka głębiej w ciemność, bo jesteś do niej tak przyzwyczajony/a, że masz wrażenie, że światło za chwilę rozerwie Ci głowę. Ale ono się nie cofa, nie znika tylko idzie za Tobą uparcie czekając aż Twoje oczy się przyzwyczają. I teraz tylko od nas zależy decyzja czy pozwolimy przyzwyczaić się oczom do blasku? Jeżeli tak, to w końcu tak się stanie i będziemy chodzić w świetle i za dnia. Wtedy dopiero będzie dziwne jak przez grzech światło znowu zgaśnie. Przyzwyczajamy się. To fakt, ale najważniejsze żeby przyzwyczaić oczy do światła a nie ciemności.
Nie bój się nawrócenia, nic dziwnego bowiem, że jak zaczynasz ten proces to wszystko Ci się wali i nie idzie po Twojej myśli, bo On właśnie wkroczył w Twoje życie i chce je poukładać po swojemu. A wtedy naturalne jest, że wszystko co ciemne, ohydne, obleśne i złe w Tobie zacznie drapać i wyć jak napotka na swojej drodze światło Jezusa.
Nie bój się nawracać.

PAX!

sobota, 14 marca 2015

Ostatni w kolejce

Łk 18, 9-14

"Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę
przypowieść:
«Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz, a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: "Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam". 

Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: "Boże, miej litość dla mnie, grzesznika".
Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony»."

Przypowieści Jezusa zawsze budziły jakieś kontrowersje i sprzeciwy. W nas pewnie nie (choć powinny, ale o tym za chwilę) bo stawiamy się zawsze właściwie w miejscu celnika. I to bardzo fajnie, że tak robimy, jasne, ale czy to oby na pewno jest zgodne z rzeczywistością? Nigdy nie miałeś/aś tak, że stanąłeś/ęłaś przed Bogiem a On usłyszał: dziękuję, że nie popełniam takich błędów jak ten czy tamten, dziękuję, że mnie tak nie doświadczyłeś, dziękuję, że nie jestem nim czy nią bo to co ja robię to spoko ale tamten to ughhhh tak grzeszy że szok. Albo na przykład: No Panie Boże ja Ci służę, jestem wierny/a a tamten co jest taki zły i okropny ma takie fajne życie a ja tu bieda z nędzą...
Zastanowiła mnie jedna rzecz... Bo przecież ten celnik wcale nie był złym człowiekiem a Jezus go w ogóle skreślił i tak dalej. Dawał dziesięcinę, pomagał biednym, postępował według prawa... To dlaczego...
A potem mnie olśniło. Jezus go nie skreślił dlatego, że był pyszny, choć to pewnie był jeden z czynników... Ale nie główny. W końcu pycha jest grzechem, który każdy z nas popełnia w mniejszym lub większym stopniu ale jednak to jest wpisane w nasz człowieczeństwo.
Jezus popiera otwarcie celnika, to jemu daje pierwszeństwo. Dlaczego? A to dlatego że faryzeusz już ocenił innych, osądził celnika i to go dyskfalifikuje.
Ocenianie innych...
Ile to razy my innych oceniamy, pozwalamy sobie na osądy, na które w ogóle nie mamy prawa. Żeby bowiem kogoś ocenić powinniśmy najpierw włożyć jego buty, wejść w jego życie, zapłakać jego łzami i przejść jego drogę. Każdy z nas bowiem coś kocha, coś stracił i czegoś pragnie a my stojąc z boku nie możemy go oceniać.
Jeżeli kogoś osądzamy, gdziekolwiek, jakkolwiek, jeżeli uważamy, że ktoś jest jeszcze za nami w kolejce do Królestwa Niebieskiego to już jesteśmy faryzeuszem.
Mamy być bowiem ostatni w kolejce, nie mamy się pchać.
Znowu pokazuje nam się ten obraz wywyższenia i poniżenia.

Spróbuj dzisiaj przeanalizować sobie kogo oceniłeś / oceniłaś i dlaczego. Pomódl się za tą osobę. Tak naprawdę, nie tylko z przymusu.
A potem zrozum, że to ty masz być ostatni w kolejce. Jeżeli jesteś na końcu to już jesteś jedną nogą w Królestwie.

PAX!

środa, 11 marca 2015

Nowe informacje

Zastrzegam, że w związku z pewnymi wydarzeniami i lekką zmianą trybu pracy nad sobą rozważania nie będą pojawiały się codziennie. Ale wtedy gdy naprawdę Jezus mnie natchnie, żeby się czymś podzielić. Myślę, że będzie tego sporo dlatego nie obawiaj się ;)

Pozdrawiam!

poniedziałek, 9 marca 2015

Peleryna-niewidka

Łk 4, 24-30


Kiedy Jezus przyszedł do Nazaretu, przemówił do ludu w synagodze: "Zaprawdę powiadam wam: Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie.
Zaprawdę powiadam wam: Wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo pozostawało zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak że wielki głód panował w całym kraju; a Eliasz do żadnej z nich nie został posłany, tylko do owej wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I wielu trędowatych było w Izraelu za proroka Elizeusza, a żaden z nich nie został oczyszczony, tylko Syryjczyk Naaman".
Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się.


Trudna jest ta Ewangelia, nie powiem. Ciężko mi przychodzi dzisiaj myślenie a co dopiero nad takim tekstem. Jednak tak sobie myślę... Że bardzo fajne jest to Słowo. "Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie". Od zawsze słyszałam, że trudniej jest mówić do swoich, że ciężej jest występować i coś głosić w swoim towarzystwie, wśród ludzi, których znam i może kocham, a może nienawidzę. A co dopiero jak ktoś otwarcie zaczyna głosić Jezusa. Ja sama niejednokrotnie spotykam się z prześladowaniami, owszem słownymi ale bolą tak samo. Wśród własnych znajomych, rodziny. Wielu ludziom nie pasuje Chrystus obecny w moim życiu, że w taki sposób Go pragnę poznawać, że chcę być w KSM i angażuję się w wiele rzeczy. Są ludzie, którym to nie pasuje, którzy mnie wyśmiewają, dla których wiara polega na tym, żeby iść w niedzielę do kościoła i nic ponad to. A dla mnie to totalna beznadzieja. Mówisz, że jesteś chrześcijaninem bo chodzisz do kościoła... A staniesz się samochodem jak zamieszkasz w garażu? Haha, trochę to ironiczne ale pokazuje pewien paradoks. I właśnie o to chodzi, nigdy wszyscy na Ciebie nie będą patrzeć dobrze jak pójdziesz za Jezusem, szczególnie trudne jest to w swojej własnej, często tej małej, najbliższej ojczyźnie. Może to też dlatego, że prorok nigdy nie mówi tego co ludziom pasuje, co jest dla nich wygodne, prorok głosi prawdę która bardzo często rozmija się z tym do czego inni przywykli. Być prorokiem we własnym domu, to skonfrontować się z dość jasno sprecyzowanymi oczekiwaniami bo ludzie zawsze czegoś od konkretnych jednostek wymagają. Prorok jednak nie jest posłany po to, aby spełniał nawet słuszne oczekiwania ludu. Przemawia, aby głosić mu słowo, by prowadzić go ku Temu, Który sam go posyła.
Przyjęcie słowa wcale nie jest łatwe często jest to zaparcie się samego siebie, odrzucenie własnych planów i pójście zgodnie z wolą Bożą. A czy Ty masz na tyle odwagi żeby zgodzić się na Boży plan w Twoim życiu?
Druga sprawa w tej Ewangelii to fakt, że ludzie chcieli Jezusa po prostu zabić za to, że głosił Ewangelię i wytykał im błędy i co jest niesamowite to to, że On po prostu "przeszedłszy pośród nich oddalił się". Jakże jest to możliwe? Nie umiem tego zrozumieć, może tak bardzo skupiono się na żądzy krwi że zapomniano o kogo tak w ogóle chodziło? A może Bóg Ojciec nie pozwolił na zabicie Syna, którego czas jeszcze nie nadszedł? Tak czy siak, wygląda to tak, jakby niedoszli mordercy po prostu przestali Go widzieć, dostrzegać a On na legalu sobie przeszedł wśród rozwścieczonego tłumu i zmył się. Jak? Boża łaska. Bynajmniej ja tak obstawiam. I interpretuję to tak, że Bóg nigdy nie pozwoli, żeby podczas głoszenia prawdy i słowa i Jego samego stała Ci się krzywda, kiedy ktoś chce Cię zabić za głoszenie Jezusa, On sam nagle zsyła na Ciebie taką pelerynę-niewidkę, żebyś mógł/mogła się bezpiecznie oddalić. Może czasem też przed pewnymi sprawami i pewnymi ludźmi trzeba uciec, żeby móc dotrzeć do celu jaki właściwie Bóg nam przeznaczył?
Zaufaj Jego pelerynie-niewidce. On nie pozwoli by spotkała Cię krzywda.

PAX!

niedziela, 8 marca 2015

CUDA

Dzisiaj będzie troszkę inaczej. Oczywiście tekst rozważań do dzisiejszej Ewangelii pojawi się, ale później. Teraz chciałabym się z wami podzielić czymś innym.
Otóż wstałam dzisiaj i pierwsze o czym pomyślałam to było zrobienie wpisu na temat niedzielnej Ewangelii. Wzięłam więc do rąk Pismo Święte i odnalazłam dzisiejszy fragment. Jednak wcale go nie przeczytałam, co zrobię później i podzielę się refleksją.. Jednak teraz dotknęło mnie coś zupełnie innego. Jako, że jest to dość znany fragment, który znajduje się tuż po weselu w Kanie nigdy nie patrzyłam na to co znajduje się tuż po nim. A dzisiaj Bóg rzucił moje oczy właśnie na ten fragment, który tak mnie sobą zaintrygował, że przeczytałam wiele komentarzy biblistów na jego temat a i tak mam w sobie pewien niedosyt. Czuję, że posiedzę nad nim trochę, sama nie wiem dlaczego ogarnęło mnie takie nagłe pragnienie tych słów, które są tam. Ale może trochę się wyjaśni za chwilę.
Ten fragment to Ewangelia wg. św. Jana, rozdział 2, wersy od 23 do 25. Tuż po oczyszczeniu świątyni. Przeczytajcie.

"23 Kiedy zaś przebywał w Jerozolimie w czasie Paschy, w dniu świątecznym, wielu uwierzyło w imię Jego, widząc znaki, które czynił. 24 Jezus natomiast nie zwierzał się im, bo wszystkich znał i nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku. 25 Sam bowiem wiedział, co w człowieku się kryje".

Krótki fragmencik, zaledwie 3 wersety, ale zajął moją głowę na długi czas.
W rozważaniach rozbiję się na 3 części. Zanalizuję każdy werset oddzielnie, może to mi pomoże w odkryciu o co tak naprawdę chodzi a i Tobie w jak najlepszym zrozumieniu tego co próbuję napisać.

Werset 23 mówi nam o tym, że wielu uwierzyło w znaki jakie czynił Jezus, i jasne, że pewnie jest tu mowa o tym, że dzięki weselu w Kanie, oczyszczeniu świątyni a także wielu innych znakach jakich nie opisano w Piśmie Jezus pozyskał szerokie grono uczniów i tych, którzy chcieli iść za nim, ale mi mówi ten fragment dosłownie o tym co widzę dookoła i o wszystkich ludziach, chrześcijanach, których widzę i spotykam, a nawet tych z którymi obcuję na co dzień albo z którymi jestem bardzo blisko. Często też widzę to u siebie. Mamy tendencję do wiary w znaki. Obserwuję to, teraz szczególnie, że zaczynamy tak mega wierzyć w Jezusa jak widzimy znaki, jak On nas dotyka w taki czy inny sposób, różnymi cudownymi rzeczami. Wyjątkowe rekolekcje, Słowo które nas strzeliło jak piorun, dary Ducha, przeszywające ciepło, niesamowity kapłan, który otworzył nasze oczy... I wiele innych to są znaki, którym zawsze właściwie dajemy się porwać. I to bardzo dobrze! Bo jeżeli pochodzą one od Boga to znaczy że ma konkretny cel w doświadczaniu nas w taki sposób. I wtedy oczywiście budzą się w nas wielkie zapewnienia i deklaracje, że Bóg jest, że idę Go głosić, że jest ze mną, że mnie kocha i w ogóle jest taki fantastyczny, że nie mam żadnych wątpliwości w wierze i jest tak przecudownie. Oh, Bóg jest bo tak mnie dotknął i pozwolił się doświadczyć!
Tylko że właśnie w tym momencie przechodzimy do wersetu 24. "Jezus natomiast nie zwierzał się im, bo wszystkich znał i nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku". Po poczytaniu wielu komentarzy i wyjaśnień w zahaczeniu o hebrajskie tłumaczenia dowiedziałam się, że tamten fragment znaczy dokładnie: "Nie wierzył ich zapewnieniom o wierze w Niego ponieważ ta opierała się na znakach" (bez głębszej refleksji na co wskazuje użyty tam czasownik "theoreo"). I wtedy właśnie pojawia się w mojej głowie pewne myślenie. Że my wszyscy bazujemy na znakach, poszukujemy wszelkich cudowności a zapominamy o prawdziwej istocie wiary. Prawdziwa wiara to nie są znaki, to nie są wielkie i spektakularne cuda (chociaż też) ale to jest tylko kawałek wiary i jeżeli takie doświadczenia są bazą naszej miłości do Boga to co będzie jak przyjdą tzw. dni posuchy? Jak nie będziemy czuli Boga w żadnym kawałku naszego życia? Wtedy przyjdzie bunt, zwątpienie, grzech, niewiara. Właśnie dlatego, że to, co nazywamy wiarą w Boga, ale bazowaną na takich cudownych doświadczeniach, jest płytkie jak kałuża i to taka wysychająca. Prawdziwa wiara to przyjęcie Jezusa całym sercem. Deklaracje i chwilowe uniesienia nie mają nic wspólnego z życiem. Zobacz bowiem fakt, że wielu z tych, którzy deklarowali Jezusowi swoją wiarę i wierność w trakcie Jego procesu, męki i w końcu haniebnej śmierci albo uciekli albo co gorsza, wzięli udział w spisku przeciwko Jezusowi. Jeżeli opieramy się tylko i wyłącznie na znakach jakie dostajemy to, na miłość Boską, i mówię to z całą odpowiedzialnością, NIE WIERZYSZ W BOGA! Wiara ma polegać na tym, że nawet jak totalnie przestaniesz czuć Jego obecność to nie zwątpisz, że dla Ciebie cudowności są tylko naturalnym "dodatkiem" to tego Kim jest Jezus. Wiara rodzi się ze słuchania a więc żeby wierzyć musisz słuchać Jego słów. Nawet niekiedy sucha medytacja Pisma wyda z czasem większy plon niż coś niezwykłego co się stało. A traktując i odczytując to dosłownie tak jak jest w Tysiąclatce, że Jezus "nie zwierzał się"... Zobacz że my kiedy się komuś zwierzamy to opowiadamy mu najważniejszą, najgłębszą i najistotniejszą część siebie, coś co jest dla nas mega ważne i robimy to tylko przed tym komu strasznie ufamy. I skoro Jezus się nie zwierza, podstaw tutaj siebie za wspólny mianownik. Jeżeli nie słuchasz, nie czytasz Jego słów i nauki to On się Tobie nie zwierza, nie wchodzicie w bliską, intymną, przyjacielską, braterską relację, bo On nie ufa (w przenośni oczywiście) Tobie na tyle, żeby powierzyć Ci swoje najbardziej intymne sprawy i szczegóły z życia. Dlatego nie ufa ponieważ widzisz w Nim tylko tego, który czyni znaki i jest Bogiem a Twoja wiara jest płytka jak kałuża. My nigdy nie zwierzymy się komuś (chyba że jesteśmy głupcami) kogo nie znamy, kogo oceniliśmy po jednym spektakularnym wydarzeniu. Odważysz się opowiedzieć komuś takiemu o swoim życiu? Bo ja nie...
Jest napisane, że Jezus nie potrzebował niczyjego świadectwa o człowieku. Ja odczytuję to tak, że On wcale nie potrzebuje tego, żebyśmy mówili nie wiadomo jakie świadectwa i żeby nasze słowa poruszały wszystkich, On potrzebuje nas! Naszej wiary, tej prawdziwej, opartej na Jego zwierzeniach, Jego Słowie. Bazą wiary jest tutaj, jak wrócimy do wersetu 22: "Gdy więc zmartwychwstał, przypomnieli sobie uczniowie Jego, że to powiedział, i uwierzyli Pismu i słowu, które wyrzekł Jezus". Bazą naszej wiary jest zmartwychwstanie, przypomnienie tutaj oznacza dosłownie "postawienie zdarzenia w nowej perspektywie" czyli postawienie go w perspektywie zmartwychwstania. Nie możemy polegać na znakach, bo taka wiara zawsze będzie martwa i Jezus wcale Ci się nie będzie zwierzał, bo On wszystkich zna, tak jak jest powiedziane w wersecie 23. Słowo "znał" w oryginale słowo "ginosko" znaczy nie tyle znajomość na poziomie intelektualnym, czyli to co możemy poznać i zobaczyć w sensie fizycznym, jak te wszystkie znaki ale określa wejście w głęboką, osobową i intymną relację. Jezus chce Cię ZNAĆ. Właśnie w taki sposób. Dlatego przymocuj swoją wiarę do fundamentów, żeby znaki mogły być ale żeby równie dobrze mogło ich nie być.
Czyli: REFLEKSJA NAD PISMEM ŚW. + NAUCZANIE JEZUSA + ZMARTWYCHWSTANIE = FUNDAMENT

Ostatni, 24 werset, mówi nam o tym, że Jezus wie co się w człowieku kryje. I tutaj nie potrzeba wielu słów. On po prostu zna nas od początku do końca, miliard razy lepiej niż my sami siebie znamy. On przenika naszą duszę wzdłuż i wszerz i wie co się stanie zanim my nawet o tym pomyślimy. Zna nasze pragnienia i miłości i słabości. Widzi wszystkie grzechy i wątpliwości. Przed Nim nigdy się nie ukryjesz.
Stań dzisiaj w prawdzie przed Bogiem, uświadom sobie że On cię widzi, że jest cały czas i stoi i patrzy nawet wtedy gdy myślisz, że nikt nie widzi i to co robisz będzie Twoją tajemnicą W takiej chwili uświadom sobie, ze On jest i cały czas obserwuje.
I nie pozwól, żeby Twoja wiara była płytka, oparta na uczuciach, bo uczucia to jeden z wagonów naszego pociągu do Nieba, ale wagon nie pociągnie pociągu ;) Od tego jest lokomotywa - Słowo Boże. Dlatego uwierz mi, oddzielanie się od medytacji Pisma, od czystej formacji duchowej i bazowanie na doświadczeniach nigdy nie sprawi, że będziesz chrześcijaninem.
Pozwól Jezusowi Ci uwierzyć, w Twoje zapewnienia, pokaż Mu, że może się Tobie zwierzyć.

PAX!

sobota, 7 marca 2015

Urodziny i zazdrość

Pewnie większość z nas podejdzie do dzisiejszej Ewangelii z myślą: "Znam to, nic nowego już tu nie wyczytam". Bynajmniej ja tak do tego podeszłam, zawsze jak słyszę to Słowo mam wrażenie, że nic nowego mnie w nim nie czeka i nawet nie chce mi się go rozważać. A za każdym razem jak się przemogę czeka na mnie szok. Za każdym razem widzę coś nowego, co innego na co warto zwrócić uwagę. I to jest właśnie Boża łaska.

Łk 15, 1-3, 11-32

Zbliżali się do Niego wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie: «Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi». Opowiedział im wtedy następującą przypowieść:
«Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: "Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada". Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem". Lecz ojciec rzekł do swoich sług: "Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi! Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się". I zaczęli się bawić.
Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: "Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego". Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: "Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę". Lecz on mu odpowiedział: "Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się"».

Dzisiaj ta Ewangelia dotyka mnie podwójnie. Po pierwsze, bo mówi mi o tym jak bardzo Bóg mnie kocha, że jestem Jego prawdziwym dzieckiem. Wiecie co, denerwuje mnie jedna rzecz, że w kościele słucham często opinii o sobie jakobym była "przybranym dzieckiem Boga", a między innymi to Słowo pokazuje mi, że wcale jestem jakaś tam adoptowana, jakaś tam przybrana. Jestem prawdziwym dzieckiem Boga, tak samo jak i Ty. Zobaczyłam dzisiaj pewną rzecz w tej Ewangelii, na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam uwagi. Wypowiedź Syna Marnotrawnego. Zwróć uwagę, że jak on robi sobie to postanowienie że wróci, układa sobie zdanie w głowie, które chce wypowiedzieć do swojego taty. "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników.". Z pewnością podczas podróży powtarza je sobie wiele razy, żeby nie zapomnieć co powiedzieć. A ojciec trochę niweczy jego plany. Kiedy już przychodzi i spotyka się ze swoim tatą. Ten nie pozwala mu dokończyć. Syn wypowiada jedynie pierwszą część tego, co sobie zaplanował. "Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem". Ojciec przerywa mu dokładnie w momencie gdy chce powiedzieć o tym najemniku, jakby świadomie nie chcąc, by sam siebie obdarł ze swojego dziedzictwa. A potem każe przynieść mu płaszcz i sandały i pierścień. Po prostu go ubiera jakby był goły i bezbronny. Tak samo jak wtedy gdy się rodzimy jesteśmy tacy goli i bezbronni tak samo ten syn tutaj. I porównuję to do sytuacji, że rodzic gdy tylko dziecko przyjdzie na świat ubiera je, stroi, okrywa tak jakby podkreślając, że do niego należy. No i właśnie dochodzimy do sedna. Skoro ja jestem takim marnotrawnym synem i cały czas odchodzę od Taty i wracam do Niego, to on mnie za każdym razem przytula, ubiera i nie pozwala dokończyć zdania, bo Jego miłość nie chce czekać, On nam chce ją pokazać już, w tym momencie, wcale nie potrzebuje żebyśmy dużo gadali, mamy po prostu wrócić a On nas przytula i ubiera, tak samo jak się ubiera niemowlaka, co świadczy o tym, że wcale nie jestem adoptowana. Tylko że jestem prawdziwym dzieckiem Boga, tak samo jak Ty!

Druga sprawa, która mnie dotknęła w tej Ewangelii to drugi Syn. I wiesz, w tym momencie niestety bardziej mogę powiedzieć o sobie, że czuję się właśnie jak ten drugi Syn. Drugi Syn jest po prostu strasznie zazdrosny. Jest zazdrosny o miłość Ojca. Wyrzuca mu, że nigdy nie dał mu tego, co dał synowi marnotrawnemu, pomimo tego, że on zawsze przy nim był a tamten go zdradził, wyrzekł się go... Ostatnio właśnie taką zazdrość poczułam, z resztą zdarza mi się ona od czasu do czasu. Taka zazdrość o Bożą miłość i doświadczenia. Słuchając świadectw, konferencji, widząc na własne oczy to, jak On kogoś doświadcza budzi się we mnie to uczucie, takie okropne uczucie: "Kochasz mnie mniej niż ją / jego, że ja tak Ciebie nie czuję? Że mi nie pozwalasz tak siebie doświadczyć jak jej/jemu". I wtedy właśnie czuję się jak ten drugi syn. Czasami nie potrafię cieszyć się tym, że ktoś doświadcza Boga, bo wiem jak sama tego pragnę, albo moje doświadczenia i coś co ja od Niego otrzymuję wydaje mi się pikusiem w porównaniu do tego co dostał ten lub tamten. Jestem zwyczajnie zazdrosna. I nie chodzi tu o to, że jestem cały czas wierna, choć bardzo bym chciała, ale o to, że mimo iż z reguły jestem tym właśnie synem marnotrawnym to zdarza mi się też postawa drugiego syna. Ale wcale nie jest tak, że Bóg kocha kogoś bardziej, nie. On dla każdego ma indywidualną drogę, każdego inaczej dotyka. Ciebie wtedy, jego wtedy, ją jeszcze kiedy indziej i w inny sposób. Każdy z nas musi sam zobaczyć miłość Boga w swoim życiu. I pamiętaj, On Ciebie nieskończenie kocha. Ale dzisiaj pomyśl sobie: Czy cieszę się, że Pan Bóg kogoś dotyka, komuś pokazuje siebie czy raczej jestem o to zazdrosny/a? Jeżeli to drugie to pracuj nad tym, ja już się staram. 
Pozwól Mu się kochać na swój jedyny, właściwy sposób. Nie patrz na innych. On patrzy na Ciebie, tylko na Ciebie. Ciesz się, że inni wracają, dotykają Go. Chrześcijanin, który nie pragnie zbawienia dla wszystkich, nie jest prawdziwym chrześcijaninem.

PAX!

piątek, 6 marca 2015

Kamienowanie

Przepraszam, za wczorajszy brak rozważań, nie miałam dostępu do internetu z powodu wizyty u naszej kochanej Mamy w Częstochowie. Mam nadzieję, że wybaczycie ;)

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg. św. Mateusza (Mt 21, 33-43, 45-46)

"Jezus powiedział do arcykapłanów i starszych ludu: <<Posłuchajcie innej przypowieści: Był pewien gospodarz, który założył winnicę Otoczył ją murem, wykopał w niej tłocznię, zbudował wieżę, w końcu oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. Gdy nadszedł czas zbiorów, posłał swoje sługi do rolników, by odebrali plon jemu należny. Ale rolnicy chwycili jego sługi i jednego obili, drugiego zabili, trzeciego zaś kamieniami obrzucili. Wtedy posłał inne sługi, więcej niż za pierwszym razem, lecz i z nimi tak samo postąpili. W końcu posłał do nich swego syna, tak sobie myśląc: "Uszanują mojego syna". Lecz rolnicy zobaczywszy syna mówili do siebie: "To jest dziedzic; chodźcie, zabijmy go, a posiądziemy jego dziedzictwo". Chwyciwszy go, wyrzucili z winnicy i zabili. Kiedy więc właściciel winnicy przyjdzie, co uczyni z owymi rolnikami?>>
Rzekli Mu: <<Nędzników marnie wytraci, a winnicę odda w dzierżawę innym rolnikom, takim, którzy będą mu oddawali plon we właściwej porze>>.
Jezus im rzekł: <<Czy nigdy nie czytaliście w Piśmie: "Kamień, który odrzucili budujący, ten stał się kamieniem węgielnym. Pan to sprawił i jest cudem w naszych oczach". Dlatego powiadam wam: Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce>>.
Arcykapłani i faryzeusze słuchając Jego przypowieści poznali, że o nich mówi. Toteż starali się Go ująć, lecz bali się tłumów, ponieważ miały Go za proroka."

Tak sobie myślę, że ta przypowieść jest o każdym z nas. Tą winnicą jest nasze życie, które otrzymaliśmy od Boga i teraz trzeba się zastanowić: "Jak ja postępuję z życiem, które dostałem?" Czy nie jest przypadkiem tak, że chcę wyrzucić z niego Pana Boga i wszystko co mi się z Nim kojarzy? Jest tak, że czasem chcemy całkowicie odciąć się od świata duchowego, wmówić sobie, że to jest coś niepotrzebnego, zapomnieć. Bóg posyła do nas mnóstwo Świadków, wielu ludzi, których zadaniem (nawet nieświadomym) jest pokazanie nam Boga i Jego miłości. A my ich po prostu zabijamy, wyrzucamy, kamienujemy, nie chcemy pozwolić by coś w nas zmienili, żebyśmy oddali życie pod opiekę Temu, do którego ono należy. Nie chcemy przyjąć do wiadomości, że życie to jedynie pożyczka i kiedyś Właściciel przyjdzie po swoje. Czy aby przypadkiem nie kamienuję sług, których Bóg do mnie wysyła, żeby nieść mi Siebie? Czy aby przypadkiem swoimi czynami nie zabijam Jego własnego Syna? Jezus przyszedł po to by nas uczyć o Tacie, by nam opowiadać o Jego miłości a my Go zabiliśmy, bo próbował zmienić coś w czym było nam tak wygodnie, pokazał, że to co nasze wcale nasze nie jest. Więc Go zabiliśmy a czemu by nie... On zginął, żeby dać nam życie, przez Jego śmierć przyszło nasze zbawienie. Więc teraz pozwól Synowi żyć w sobie. Oddaj Bogu swoje życie, oddaj Mu Jego własność, żeby nie musiał zabierać Ci jej siłą. Oddaj Mu wszystko, nie kamienuj Jego sług. Siadaj i słuchaj i bądź posłuszny.
Kochaj Jezusa, tak samo jak On Ciebie umiłował. Nie pozwól zabrać sobie Królestwa Niebieskiego.

PAX!